niedziela, 16 października 2016

To osłabi Twój obojczyk!

To już prawie szósty tydzień.
W zależności od czynników, sześć tygodni może być długim lub krótkim kawałkiem czasu. Ciągnąca się podróż, początki ciąży. U Panny jest to półmetek. Zalążki kostniny zaczynają wapnieć, elastyczna chrząstka powoli traci swoje właściwości, by wrócić do stanu kości. Mobilność barku niebawem będzie taka jak przed kontuzją. Oby. A jedyne co będzie trzeba teraz łamać to psychika, żeby troska innych i absurdalny strach nie podcięły pannowych skrzydeł raz na zawsze. 
Lecz zaczynając od początku... Panna złamała obojczyk. 

Był to dzień treningowy, jeden z pięciu w tygodniu. Jak zwykle w kameralnym gronie wymienialiśmy się doświadczeniami w krótkich sparingach. W parterze. Nikt się nie spodziewał, że tym razem jedno przestawienie zmieni nie tylko położenie mojego ciała na macie, ale także kości względem jej naturalnej osi. Już nie jest istotne czy winien był temu przeciwnik czy też Panna zbyt uparcie broniła się przed położeniem na plecach. Ważne, że nagle coś trzasnęło, ból rozlał się po ciele wraz z adrenaliną. Trzeba jechać do szpitala. 
Płacz na zawołanie przyspieszył okres czekania. Cicha prośba została spełniona i środek przeciwbólowy miło sączył się przez igłę prosto do żyły. Wystarczyła chwila by humor się poprawił, pojawił lekki błogostan i obojętność na kolejne zabiegi. Nastawianie, gipsowanie, prześwietlanie. Wtedy nie było mi szkoda koszulki z zawodów, którą bezczelnie rozcięto, żeby nałożyć opatrunek. Obojętny wydawał się wynik badania. Wieloodłamkowe złamanie trzonu prawego obojczyka. Za dwa tygodnie pewnie zacznę wracać do siebie. Po miesiącu wrócę na treningi. Ha. Chyba jednak nie, droga Panno. 
Kolejne trzy dni były prawdziwym koszmarem. Bolało nawet leżenie w łóżku. Odliczałam godziny i minuty by wziąć kolejny środek przeciwbólowy i przez chwilę nie czuć, jak odłamki poruszają się pod skórą. Bo się poruszały. Niestety gipsowa ósemka nie potrafi utrzymać kości na swoim miejscu tak sprawnie jak na przykład gipsowa tuba na nodze czy przedramieniu. Każdy ruch mięśni rozstawiał odłamki według swojego uznania. Trzeba było sprawdzić co tam się dzieje. Kolejny ortopeda. Następne zdjęcie. Przemieszczenie 1,5cm. Zalecana operacja. 
I tutaj zaczynają się schody. Każdy kto choć raz korzystał z polskiej służby zdrowia zdaje sobie sprawę jak ciężko jest dostać łóżko w szpitalu. W dodatku każde miejsce tego typu ma swoje własne zasady. Tym sposobem okazało się, że Pannę składano w szpitalu gdzie lekarze nie byli zbyt skłonni do operowania obojczyków. Trzeba było szukać dalej. A czas mijał. Teoretyczny limit na bezpieczne wykonanie operacji to dwa tygodnie i nieubłaganie zbliżał się ku końcowi. W końcu koneksje rodzinne zostały wykorzystane i znalazło się wolne łóżko, termin, kolejny ortopeda. Dokładnie w ostatni dzień deadline'u miała Panna zostać uśpiona na stole operacyjnym by wstawiono jej metalową płytkę. Strach, nie, panika ogarniała ją na samą myśl o intubacji, utracie świadomości i ingerencji w swoje ciało. Jednak bolało. Gdzieś pod skórą odłamek kości szykował się do perforacji skóry. Pocieszałam się więc myślą, że w końcu pozbędę się śmierdzącego gipsu (a cuchnął niemiłosiernie!) i szybciej wrócę na matę żeby się zemścić za wyrządzone krzywdy. 
Zaczęła się Panna zrastać przed terminem. Ale jeszcze zobaczymy na sali. Co. Nawet nie zauważyłam jak wywieźli mnie na wózku do sterylnej części szpitala. Położyli na stole, a nade mną pochyliły się głowy w czepkach i maseczkach na twarzy. Bałam się gdy rozcinali gips i podstawili rentgen. Fakt. Wbrew podręcznikowym wytycznym, krwiak zdążył już związać wszystkie trzy odłamki. Zrezygnowano z operacji. I wiecie co jest najgorsze? Niepotrzebnie głodzili Pannę przez cały poprzedni dzień. Tylko z tą myślą wracałam czterdzieści minut później do swojego pokoju. 
Zdjęto mi gips. Założono materiałowego pajączka. W końcu mogłam się porządnie umyć. Wszystko zaczęło się układać. 
Jednak nadal pozostawało wiele przeszkód do pokonania. Panna nie mogła samodzielnie się ubierać ani pokroić sobie jedzenia. Żyła całkowicie zależna od innych, cały wolny czas poświęcając grom komputerowym i rozmowom z przyjaciółmi. Rano chodziła na rehabilitacje do przystojnego fizjoterapeuty. wieczorami myślała z żalem o tych wszystkich piwach, którymi mogłaby się akurat raczyć. 
Od czasu do czasu zaglądała do internetu i czytała o złamaniach obojczyka. Pamiętajcie żeby nigdy tego nie robić. Autosugestia to potężna broń przeciwko samemu sobie. Szczególnie gdy trafiasz na informację o stawie rzekomym w czasie gdy jeszcze miękka chrząstka z kostniny stara się znaleźć dla siebie odpowiednią pozycję. Złamanie się rusza! Musi być z nim coś nie tak. Pewnie przeforsowała je Panna robiąc notatki na wykładach. Albo próbując prasować. Albo gdy odkręcała butelkę wody. Albo niosąc ciężką torbę. W końcu miała nie robić żadnej z tych rzeczy tylko leżeć i wegetować do czasu zrostu kości. 
Tylko jak to zrobić gdy zawsze było się samodzielnym stworzeniem? Ciężko, bardzo ciężko. Właśnie dlatego wielkim sukcesem była pierwsza samodzielna podróż autobusem. Pierwsze samodzielne założenie podkoszulka albo pokrojenie schabowego.
To już prawie szósty tydzień. Mleczna zawiesina na rentgenach wskazuje, że kość powoli zaczyna się formować. Obojczyk będzie krzywy. Nadal przypomina o sobie ćmiącym bólem. Ale wiem, że za dwa-trzy tygodnie będę mogła zacząć zwiększać zakres ruchu ramienia. Wiem, że w końcu zdejmę pajączka. Że wracam do normalności i w sumie dobrze, że nie było tej operacji. Mimo sporego przemieszczenia, złamanie jest niemal niewidoczne. Najwyraźniej Panna nie tylko wygląda na 16 lat. Jej ciało czuje się na takowy wiek i szybciej regeneruje. Oby zostało tak na jak najdłużej. 

Swoją drogą przysłowie, że przyjaciół poznaje się w biedzie naprawdę się sprawdziło w tym przypadku. I teraz już wiem, że ta rodzinna atmosfera, którą przez dwa lata starałam się wprowadzić w dojo powoli zaczyna kiełkować. Wszystkie słowa wsparcia, dopytywanie się o zdrowie i przerwy w treningu żeby przez chwilę pogadać gdy wpadła Panna w odwiedziny. Naprawdę Wam za to wszystko dziękuję. Obiecuję, że wrócę. wiem, że jest do kogo! 

wtorek, 16 sierpnia 2016

A gdyby tak zostać psychologiem

Przez te kilka lat mniej lub bardziej intensywnego prowadzenia bloga, Panna zdążyła skończyć studia i poznać odrobinę świata. Szczyptę ludzi. Wiele odcieni... szarości, czy jak to tam się nazywa. W sumie od zawsze myślała, że będzie uczyła młode duszyczki czegoś potrzebnego. Najpierw dzieci, później młodzież, ostatecznie postanowiła zatrzymać się na dorosłych i zrobić szanowany papier doktorski, który tak naprawdę niezbyt liczy się aktualnie na rynku pracy. Jednak od słowa do słowa, zahaczając o praktyki wszelakie i wiele konstruktywnych rad ze strony znajomych i wykładowców, plan powoli się zmieniał. 
Okazało się na przykład, że praca belfra, choć wyjątkowo zajmująca, nie jest aż tak satysfakcjonująca jak się wydawało. Niewdzięczni rodzice i uczniowie to najgorsza motywacja, coraz częściej spotykana w polskich szkołach. Niestety. Korzystając ze sportowo treningowego doświadczenia Panna myślała o zmuszaniu podopiecznych do robienia pompek w razie niesubordynacji, jednak nie przewidziała, że ci mogą się sprzeciwić, a ona ich do tego w żaden sposób nie zmusi. 
Trzeba zmienić plan. Lecz na jaki, skoro nadal największą ambicją jest nauczanie? Tu z pomocą przyszły treningi i spotkania pierwszego stopnia z trenującą młodzieżą. Taką utalentowaną, wiecie, co to mają więcej złotych medali niż lat i pną się po drabinie sukcesu sportowego tak zatrważająco szybko, że taki judo laik jak ja może co najwyżej drżeć o swoje życie podczas sparingów. I z początku drżałam, gdy przy pierwszym pojawieniu się Łosi koleżanka, która dzielnie trenowała, została przyozdobiona złamanym nosem. Drżałam gdy patrzyli z pogardą na biały pas i robili wszystko żeby tylko nie musieć ćwiczyć z gorszymi od siebie. Takie były początki i w sumie jak w większości grup, do których chce się dołączyć, pierwszym co trzeba zrobić to zapracować sobie na szacunek. 
Ciężko mi nawet sprecyzować w którym momencie Pannie udało się zaskarbić sympatię młodzieżowej części grupy, jednak zmiana była diametralna. Nagle pojawiły się porady, zagrzewanie do walki i wzajemne wsparcie. Już nie był każdy sobie. Panna zyskała Synia i inne Łosie, zaś oni zdobyli osobę, z którą mogli porozmawiać. A z rozmów tych zrodziła się myśl. 

A gdyby tak zostać psychologiem?

Z jednej strony mamy osoby, które mają jakieś braki w swoim sposobie trenowania. Nie są wystarczająco sprawne fizycznie, nie mają tego czegoś, co pozwala wygrywać. Często brakuje im pewności siebie. Jeszcze częściej wytrwałości. Już swego czasu pisałam o ludziach, którzy szybko rezygnują z treningów i tutaj zazwyczaj odpowiedzialny jest właśnie jeden z tych powyższych czynników. Albo kilka. Jednak po dwóch latach w naszym dojo, nauczyłam się od pewnej osoby, że tak naprawdę to wytrwałość i miłość do sportu najbardziej popłacają. To, co myślą o tobie ludzie znajduje się jedynie w ich głowie i jeśli potrafisz odgrodzić się od ich mowy nienawiści to ich myśli w żaden sposób cię nie skrzywdzą. Ćwiczysz dla siebie. Doskonalisz się dla siebie. Zawody są jedynie sprawdzeniem umiejętności, a jeśli nadal nie osiągnąłeś poziomu innych to co innego pozostaje poza treningiem? Rezygnując niczego nie osiągniesz. Powtarzając w końcu się nauczysz. Jak nie po dziesięciu tysiącach powtórzeń to po stu tysiącach lub po milionie. Bywa. 

Z drugiej strony mamy jednak tych utalentowanych młodych sportowców, których hormony znajdują się na skraju eksplozji. Czują potrzebę akceptacji, afirmacji i innych mądrych psychologicznych rzeczy. Muszą odnaleźć siebie, ale jak ma im w tym pomóc sport skoro już są najlepsi i wszystko osiągnęli? Tak, mówię właśnie o tego typu ludziach, którzy ćwiczą od najmłodszych lat i wiele technik mają w małym paluszku. Wygrywają wszystkie pomniejsze zawody, jednak podczas tych większych i bardziej wymagających pożera ich stres i niepewność. Tutaj jest wielu lepszych. Są tylko kolejną twarzą, która zatrze się gdzieś w tłumie. A w dodatku nikt ich nie wspiera. 
Trener nam powiedział, że pojechaliśmy na drugi koniec Polski tylko na wycieczkę, bo i tak nic nie wygramy. Rozgoryczenie w słowach Synia było ogromne, ale ciężko mu się dziwić. I choć w wielu przypadkach (chociażby Panny) "jazda po moralach" jest całkiem dobrą techniką motywującą, nijak działa na młodych zawodników. To jeszcze nie ten wiek, jeszcze nie mają wykształconego własnego zdania, własnego Ja. I ciężko im to wyjaśnić. Nikt nie chce słyszeć, że jest niekompletny. Dlatego zamiast pokornie odwrócić się i pokazać jak bardzo trener się myli, wdają się w bezsensowne pyskówki. A trener oczywiście też nie rozumie całej sytuacji i zamiast wspierać swoich zawodników, pochłania kolejny procentowy trunek. 
Trener ciągle się mnie czepia. Mówi, że jestem beznadziejny. I znów pyskówka w odpowiedzi. Bunt, foch i zniknięcie z treningów na dłuższy czas. Problem jest ten sam i choć praca z dorosłymi, rozumnymi ludźmi powinna być prostsza, ci nie pojmują wrażliwej duszy nastolatka. Dla nich osoba, która nie przychodzi regularnie ćwiczyć nie zasługuje na szacunek. A to akurat Panna doskonale rozumie. Szacunek trenera jest istotny żeby osiągać kolejne poziomy wtajemniczenia. 
Wrażliwość Synia jednak nie ma nic wspólnego z nonszalancją Łosia. Jego pewność siebie zmieniła się już dawno w arogancję. On wie najlepiej, umie najlepiej, wcale nie potrzebuje treningów, a przychodzi tylko dlatego, że mu każą. Już samo zdobycie jego zaufania i autorytetu zajęło Pannie sporo czasu, jednak dotarła do tego punktu znajomości, w którym młodzian zaczął rozmawiać zamiast się przechwalać. Znów to nieszczęsne dojrzewanie, lecz tutaj problemem jest brak jasnego autorytetu. Kogoś, kto złapie za kark i postawi na nogi. Czasem krzyknie. Lecz będzie także sprawiedliwy względem podopiecznych. 
Albo zrobisz co każę, albo wychodzisz z sali, krzyknął kiedyś Rusałka i podziałało. Za drugim razem już niekoniecznie, bo tym razem racja leżała po stronie Łosia. Już nie miał zamiaru się podporządkować tylko opuścił dojo i na dłuższy czas zrezygnował z treningów, chcąc uniknąć niepotrzebnych niesnasek. Przez to Panna nie znalazła już okazji do interwencji żeby ich pogodzić. Żeby wyjaśnić, że dorośli nie zawsze mają rację, jednak trzeba im okazać pokorę, ponieważ potrafią mocno uprzykrzyć życie. Szacunek musi być obustronny, inaczej współpraca nie osiągnie odpowiedniej harmonii i żadne z nich niczego się nie nauczy od drugiego. Jednak uraza trwa, może zapomną do październikowych treningów. 

Jest jeszcze czwarty przypadek, który potrzebuje pomocy. Tym razem dziecko, które niestety zostało skazane na roszczeniowego rodzica, spełniającego swoje ambicje za pomocą syna. On wszystko wie najlepiej, instruuje innych, a młody tylko się stresuje za każdym razem gdy rodziciel ogląda walkę. Ile to już razy rodziły się łzy w jego oczach gdy nie wyszła mu jakaś technika, albo został przewrócony. Ile razy dostawał piłką w twarz, gdy taty nie było w pobliżu i nawet się nie skrzywił, tylko z męskim uśmiechem grał dalej. Bardziej. Agresywniej. Wytrwalej. 
Tak samo jak podczas pracy w szkole, rozmowa z rodzicem była trudna. Panna się starała. Proponowała żeby nie zmuszać dziecka do nadmiernego wysiłku (często nawet dwa treningi dziennie), okazać mu zrozumienie i miłość. Pozwolić się usamodzielnić zamiast wycierać mu włosy po każdym cięższym ćwiczeniu. Na darmo. O wiele przyjemniej pracowało się z młodym, chwaląc jego sukcesy i doradzając przy niepowodzeniach. Muszę przyznać, że przez ostatni rok zmężniał pod czujnym okiem Rusałki i innych. Póki ojciec nie stoi w drzwiach i nie komenderuje. 


I tak sobie Panna obmyśla te wszystkie przypadki. Trochę stara się działać, zabiera młodzież na pogaduchy przy pizzy i dochodzi do wniosku, że jednak każdy zawodnik potrzebuje kogoś kto mu poukłada w głowie, pozwoli skoncentrować się na celach, niwelując problemy. Sportowcy to też ludzie, często z jeszcze większym brzemieniem na swoich barkach. Skoro coś robią to oczekuje się od nich, że zawsze będą to robili dobrze. A jednak jesteśmy tylko ludźmi. 
Dlatego rozpoczyna się nowy etap w pannowym życiu. Dokształcanie. Czytanie i ćwiczenie na dostępnym materiale. Panna zostanie psychologiem sportowym. 
Wstępnie. 
W końcu ktoś musi im wytknąć to, co inni boją się powiedzieć na głos. 

wtorek, 28 czerwca 2016

Pierwsze starcie z psychologią

Swojego czasu Panna wpadła na pomysł porzucenia swoich aktualnych studiów i przekwalifikowania się z filologa klasy światowej na międzynarodowego psychologa sportowego. Wiecie, praca z zawodnikami to dla niej żadna nowość, a przyjemnie by było dostawać za to dość pokaźne wynagrodzenie. Co prawda w tym momencie nie ma już czego porzucać, ponieważ praca magisterska znajduje się w ostatniej (miejmy nadzieję) fazie kreacji, jednakże! No właśnie, jednakże nadal pozostaje myśl, że można sięgnąć po dalsze ścieżki edukacji i tak oto dokumenty zostały wysłane, opłata rekrutacyjna uiszczona i czekamy z utęsknieniem na listy przyjęć na wydział psychologii. 
Tymczasem jednak Panna nie próżnuje, gdyż zdaje sobie sprawę, że osoba, która chce badać innych i im w jakimś stopniu pomagać, najpierw i przede wszystkim musi pomóc sobie. Musi poznać te wszystkie techniki mieszania w niewinnych głowach pacjentów i przeżyć to na własnej skórze. Dzięki uprzejmości Filigranowego Maleństwa, taka okazja się nadarzyła dość szybko, zaś pannowy mózg złożony został pod skalpel pierwszego poważnego testu psychologicznego (którego nazwy tu nie podam gdyby kiedyś miał ktoś zostać takowemu poddany). 
Analiza potrzeb na podstawie tworzonych historii opartych na obrazku. Kojarzycie ten filmowy test Rorschacha? Kleksy, które wyglądają jak śmierć albo gwałt, w zależności od tego kto patrzy. Cóż, moja wersja nie była aż tak prosta. Dwadzieścia opisanych obrazków, a wśród nich biała kartka. Czemu piszę o tej jednej konkretnej planszy? Ponieważ tą historią właśnie chcę się z Wami podzielić, pomijając wszelkie analizy, które mogłyby mnie pogrążyć jeszcze bardziej w oczach bliskich. 
Tak więc biała kartka. Historia była opowiadana bez wstępnego przygotowania, wymyślana na bieżąco, a później przepisywana z nagrania. Przepisywało Filigranowe Maleństwo, za co bardzo dziękuję. Panna naniesie tylko małe poprawki, żeby czytało się to w miarę przyjemnie. 
Zapraszamy. 

Widzę góry. Widzę góry i mężczyznę, który tamtędy idzie. Wszystko jest przysypane śniegiem. Śnieg ma to do siebie, że nie tylko tak jakby pochłania obrazy, tworząc, że wszystko staje się jednolitą całością, ale także  pochłania  dźwięki, więc tak naprawdę nie słyszymy kroków mężczyzny, nie słyszymy wiatru, który wieje, nie widzimy tych wszystkich śnieżynek, które tańczą w powietrzu pod napływem wiatru, ale to wszystko tam jest.  Jest także ten mężczyzna, który, mimo że się porusza, idzie już tak długo, że cały jest oblepiony śniegiem i tak naprawdę jest tylko kolejnym cieniem  na tle całej tej bieli, która się tam pojawia. 
Wędruje z celem, którym… Którym jest odnalezienie kogoś. Jednak idzie już tak długo... jest bardzo zmęczony tym wszystkim, co robi w swoim życiu, zimnem, słotą, wysiłkiem fizycznym i samotnością, bo idzie sam. Nawet nie może mieć kija, ponieważ, wystawiając dłoń na powietrze, na mroźne powietrze, poodmarzałyby mu palce. Więc idzie taki skulony, nieszczęśliwy, samotny, szukając czegoś, o czym już dawno zapomniał. I to są właśnie jego uczucia, przede wszystkim samotność, trochę zrezygnowanie, ale nadal zaparcie w swoim celu… Na pewno czuje się trochę głodny ponieważ, jeżeli jest śnieg, to jest też bardzo mało pożywienia.  
Zastanawia się nad tym, czy mógłby rozpalić ogień, ale wie, że drewno jest mokre, jeżeli w ogóle jakieś drewno znajdzie, jeżeli uda mu się zrąbać jakieś drzewo lub choćby kilka gałęzi. Jednak to całe drewno jest mokre, a w dodatku wieje silny wiatr, więc będzie mu bardzo ciężko wykrzesać pierwszą iskrę, którą by się zajęło. Tak naprawdę już nawet nie próbuje, po prostu idzie czekając na jakiś cud, który może się zdarzy, może sobie coś przypomni, może… może kogoś spotka, może napatoczy się jakieś zwierzę, albo po prostu umrze sobie, zaśnie któregoś dnia, tak bez bólu i rozpaczy. Lecz, ogólnie rzecz biorąc, ten mężczyzna, który tak podróżuje, a podróżuje długo, bo mimo wszystko są miejsca, gdzie zimy trwają nawet sześć miesięcy, a w niektórych krainach mogą trwać nawet lata; to ten mężczyzna, który podróżuje już tak bardzo, bardzo długo, zapomniał o jednej bardzo ważnej rzeczy, którą jest fakt, że jeżeli pada śnieg, to w którymś momencie musi w końcu wyjść słońce i musi przyjść wiosna. 
I idąc tak nawet nie zauważył momentu, w którym jego czarny płaszcz nagle znowu zaczął wracać do swojej naturalnej barwy, kiedy krople zaczęły się topić, kiedy śnieżynki zaczęły się topić na jego płaszczu… I czuł się jedynie taki ociężały i zmęczony coraz bardziej, ale czuł też że nic mu nie przeszkadza w podróży, gdy przesuwa stopy nie odnajduje już tego oporu śniegu, który towarzyszył mu do tej pory. Zauważył, że nie jest mu już tak zimno, chociaż wiatr nadal wieje. Zauważył jakieś kształty, które go otaczały, drzewa, kamienie, krzewy, może jakiś potok, może jakąś ścieżkę… I właśnie ta ścieżka go zaintrygowała ponieważ od dawna tak naprawdę tułał się bez celu. Znaczy no cel miał, ale go nie pamiętał, nie było nawet drogi, która by go do niego doprowadziła. I tutaj nagle przed nim pojawia się ścieżka. Był tak zaintrygowany, że zdecydował podążyć tą ścieżką. I będzie wędrował dalej, aż gdzieś dotrze. I rzeczywiście dotarł do miasta, tam go nakarmiono, napojono, wykąpano, dano świeże ubrania. I mimo że nie przypomniał sobie czego szukał przez cały ten czas, znalazł wewnętrzny spokój i przekonanie, że mimo wszystko jeżeli wystarczająco długo będziemy iść, to w końcu spotka nas coś dobrego i to będzie w sumie najlepsza rzecz, jaka nas spotka w naszym życiu. 

Jeszcze nie jest to bajka motywująca, które Panna szczerze uwielbia, lecz pozostawia jakąś taką iskierkę nadziei. Jak sądzę. 

czwartek, 4 lutego 2016

O goshi

Kolejna seria padów przez bark zakończyła się sukcesem. Niepewnie zerknęła na niebieskookiego chłopaka, szukając w jego spojrzeniu chociaż krzty aprobaty. Jego głowa opadła w dół, niemal jak w zwolnionym tempie. Tak. Dobrze. Nie dała po sobie poznać jak bardzo ją to ucieszyło. Odwróciła się i kontynuowała padami w tył. 
- Pamiętasz nasze pierwsze sparingi? - Wcale nie musiał jej o nich przypominać. Czasem próbowała powtórzyć jego ruchy, siłując się z wielkim pluszowym misiem, jednak nie był on godnym przeciwnikiem. - Każdy dobry rzut zaczyna się od wychylenia. Na początku potrzeba do niego nieco siły, ale z czasem wkomponuje się w ruchy przeciwnika.
- Przechyliłeś mnie do tyłu żebym upadła.
Czyli jednak pamiętała. Duch ponownie skinął głową. Kazał jej podejść do siebie i stanąć naprzeciwko. Złapał ją za rękaw kimona. 
W sumie wyglądała dość zabawnie w przydużej białej judodze, tak bardzo przypominającej zachodnią piżamę. Z drugiej strony, zawsze uważał, że ten strój dodawał trenującemu jakąś groźną, ciężką do określenia nutkę. Nawet rudej jedenastolatce. 
- Zaczniemy od czegoś prostego. O-goshi. - Nazwa Wielkie Biodro brzmiała dla niej wyjątkowo zabawnie. Przecież był chłopcem, miał wąskie, chłopięce biodra. Tylko kobiety mogły mieć duże, a co dopiero wielkie. Stłumiła głupi chichot. - Jest to jeden z rzutów do przodu. Prawą ręką łapię cię za kołnierz na wysokości obojczyka, lewą za rękaw przy łokciu. Widzisz? Złap mnie tak samo.
To niemal jak rama w walcu.
Zauważyła, że chłopak nieco odchylił łokieć lewej ręki. Spróbowała zrobić to samo, ale zablokował jej rękę. No tak, pozycja dominująca. Pociągnął dalej. Patrzyła jak wykonuje ruch przypominający napięcie cięciwy. Łucznik. Wyglądał jak prawdziwy łucznik. Druga ręka przyciągnęła ją do siebie krótkim, niemal pionowym szarpnięciem. Nim się spostrzegła stała na palcach, lekko opierając się o jego biodro. Wystająca kość wwiercała się w jej brzuch, a jej ciężko było utrzymać równowagę. 
- Czy jak teraz będę próbował tobą rzucić to będziesz umiała mnie powstrzymać? - Nawet nie poczekał na jej odpowiedź. - Teraz patrz bardzo uważnie.
I patrzyła. Patrzyła jak puszcza jej kołnierz i obraca się do niej plecami. Prawą ręką objął ją w pasie. A potem siedziała już przed nim, nadal czując jak trzyma ją za prawą rękę. Pozycję miał niemal szermierczą, z ugiętymi kolanami i czujnym spojrzeniem wwierconym prosto w jej twarz. Wydawał się pytać czy zrozumiała, zaraz jednak pojął, że wiele rzeczy nie zostało zapamiętanych. Cóż, większość ruchów potrzebuje czasu żeby wejść w ciało. Powtórzył wszystko ponownie, tym razem opisując cały ruch. 
Opierał się on na ugiętych nogach i wysuniętym biodrze, przez które miał przelecieć partner. Wielkie biodro powoli nabierało sensu w główce dziewczyny. 
- Teraz ty.

To, co w teorii wyglądało na banalne, okazało się wcale nie być takie proste. Nogi, choć wzmocnione przez codzienne ćwiczenia, odmawiały jej posłuszeństwa, gdy musiała unieść na plecach cięższego od niej chłopca. On zaś korygował i krytykował, przy okazji starając się bezpiecznie upaść po kolejnym nieudanym rzucie. Trawa nie była matą, a tym bardziej materacem, a on cenił sobie zdrowy kręgosłup. W sumie moralny też. 
- Pewnie długo już trenujesz. - Kolejna próba zniechęciła nieco małą Pannę. Otarła spoconą twarz ręcznikiem i napiła się wody. Liczyła na zalążek rozmowy, który upewni ją w przekonaniu, że nie ma sensu mierzyć się z Duchem. Głęboko zakorzenione współzawodnictwo dawało o sobie znać za każdym razem gdy pokazywał jej nowy szczegół na który musiała zwrócić uwagę. Tu kolana uciekają do środka, tam prostuje je za wcześnie, a tak w ogóle to nie naciągała go na plecy podczas rzutu. Nadal nie rozumiała filozofii wychylenia.
- Dwa lata. - A więc był sporo do przodu. Z zazdrością spojrzała na jego żółty pas, wyjątkowo sprany i zniszczony. Pewnie ciężko trenował. - Nawet jak się postarasz to będę miał dwa lata przewagi. Plus wszystkie treningi, które sobie odpuścisz.
Ach tak? 
Od tamtej pory nie odpuściła ani jednego. 

Siedzieli pod samotnym drzewem, rozkoszując się wiatrem i słońcem. Lemoniada zrobiona przez pannową mamę smakowała lepiej niż ambrozja, a urywane oddechy świadczyły o pełni szczęścia, wykrzesanej przez nadmiernie fizyczną aktywność. Patrzył na nią, jak światła i cienie tańczą na jej piegowatej twarzy, jak we włosy pakuje się nachalna mrówka, jak pewien zbłąkany liść odnajduje swoją nową oazę nieco ponad młodym jeszcze pępkiem. Wolał go nie pozbawiać świętej ostoi, więc tylko zgarnął czarny kosmyk za ucho. Znów będzie musiał je przystrzyc, powoli stawały się utrapieniem. 
Odkąd zaczęła ćwiczyć z jego synem, nie rozmawiali o ich treningach. Czasem pytał, ale odpowiadała mu jedynie nietęgą miną, która mówiła wszystko. Nadal się nie oswoiła z podstawowymi ruchami. Choć pady wychodziły jej dobrze, rzuty przekraczały granicę jej sprawności. Ale jeszcze się wyrobi. Była uparta. 
- Dlaczego on nigdy nie walczy ze mną na miecze? Mam dość przegranych.
Jednak się odezwała. Trener uniósł jedną brew, mrużąc brązowe oko. Czekał na rozwinięcie myśli, ale to nie nadeszło. 
- A więc chciałabyś wyzwać na pojedynek Ducha? – Pytanie było naiwne. Banalny psychologiczny chwyt, którego kiedyś nauczył go pewien ksiądz, o ile ci jeszcze istnieli od zaginięcia Boga.
Jej powieki odsłoniły parę szmaragdów, które lśniły determinacją. Irytacja także się w nich kryła, powoli przestawała być małą, naiwną dziewczynką. 
- Ilu rzutów już cię nauczył? – Doskonale znał odpowiedź, lecz chciał znać także jej zdanie. Choć zazwyczaj lubiła się przechwalać swoimi osiągnięciami, w tej kwestii milczała jak grób.
- Trzech. Teoretycznie. I jednej dźwigni, którą umiem.
A więc wszystko było tylko teoretyczne. Ciekawe. Zamyślony, sięgnął do natrętnej mrówki i wyłowił ją spośród miedzianych pasm. Pozwolił jej przez chwilę pobiegać po swojej dłoni. Spanikowane zwierzątko rozpoczęło szaleńczy wyścig z życiem. Dogoniła je śmierć. Zmiażdżył stawonoga w palcach. 
- A więc dlatego. - Zignorował jej pytające spojrzenie. Westchnął. - No dobrze. Przyprowadzę go na kolejny trening i zmierzycie się na bokkeny. Tylko nie zrób mu krzywdy, mała fechmistrzyni, niewiele potrafi zawojować w naszej sztuce.
Teraz zdecydowanie mu pokaże. A może nie? Musiał poważnie porozmawiać z synem przed kolejnym sparingiem.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Żeby wygrać naucz się najpierw przegrywać

Wątpliwości, z którymi pozostawił ją poprzedniego dnia rzeczywiście zaczęły nawiedzać ją w nocy. Idealne sparingi pełne zwycięstw i potężnych ciosów zamieniły się w porażki. Gdy tylko zamykała oczy, by oddać się w ramiona Morfeusza, on podsuwał jej ciemność, pośród której stała z bronią w ręku. Padała pod pierwszym atakiem, tracąc miecz, zaś nieznajoma, wyjątkowo ciężka sylwetka przygniatała ją do ziemi, wymuszając krzyk paniki i desperacji.
Przez dwie noce budziła się spocona i przerażona. Niecałe trzy dni czekała, aż w końcu Mentor do niej przyjdzie, by rozwiać skłębione wątpliwości.

Nie przyszedł sam.
Stali naprzeciwko siebie, mierząc się uważnymi spojrzeniami. Zielone ślepia dziewczynki przeciw lodowato zimnym, niebieskim, chłopca. Nieskrywana ciekawość przeciw bezpodstawnej wrogości. Chciał pokazać jak bardzo jest dorosły, więc odstąpił krok od Trenera, ręce splótł na piersi. Nie odezwał się jednak, czekając aż Panna zrobi pierwszy krok. Nie musiał czekać zbyt długo, bo dziewczynka już pod chwili zbliżyła się z wyciągniętą dłonią. Mentor skwitował to uśmiechem pełnym dumy.
- To mój syn, Duch. – Skinął na malca żeby się przywitał, co ten zrobił z wyraźną niechęcią. Zaraz też odwrócił się ku ojcu, rzucając mu spojrzenie pełne czegoś, co zapewne uważał za nienawiść. - Dziś będziecie wspólnie ćwiczyć.
Ciekawość wzrosła. Rudowłosa nie była pewna czego mogły ją nauczyć ćwiczenia z kimś jej wielkości, kto zapewne też dopiero zaczynał swoją przygodę z szermierką. Mimo tego posłała przeciwnikowi przyjazny uśmiech, który nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego chłopiec usunął się w zacieniony kąt ogrodu i zaczął rozgrzewkę, całkiem ignorując rady i instrukcje ojca, który, jak zwykle, zajął się swoją podopieczną. Czekała aż pośle ją po sprzęt do komórki, jednak chwila ta nie nadchodziła. Poczuła się dziwnie gdy Trener kazał im stanąć naprzeciw siebie bez mieczy w ręku.
Chwilę później leżała, nie wiedząc co się stało. Duch spojrzał na nią z pogardą i stanął ponownie obok ojca.
- Ona się do niczego nie nadaje – ton ranił bardziej niż słowa. Był pełen pychy i niechęci, która nie zwiastowała najlepszej współpracy.
Panna spojrzała na Mentora, ten jednak pokręcił tylko głową. Zapewne czekał aż młoda wstanie i podejmie kolejną próbę walki, ale zdecydowanie nie miała ochoty tego robić. Zamiast tego podeszła do Ducha. Kopnięcie, w jej zamierzeniu potężne, nawet nim nie zachwiało. Znów zrobił dwa kroki, a ona padła na ziemię. Tym razem jednak nie było złośliwego komentarza, a okrutny śmiech, jakby przed chwilą rozgniótł co najwyżej marną muchę. Poczuła jak łzy zbierają się w jej oczach, więc zacisnęła je z całej siły, tak samo jak pięści. Musiała się uspokoić, policzyć do dziesięciu. Oddychać głęboko.
- Jeszcze raz – głos dobiegł jakby z oddali. Uniosła głowę, by spojrzeć na Mentora. On także nie wyglądał na zadowolonego. Oczy w kształcie migdałów zwęziły się, zamieniając w wąskie szparki, zaś wargi zacisnęły tak mocno, że niemal zniknęły. Duch skulił się pod jego spojrzeniem i stanął ponownie. Cała jego pewność siebie w jednej chwili wyparowała. - Teraz powinienem dać ci szansę się odegrać, moja mała fechmistrzyni, ale to cię niczego nie nauczy. Musisz nauczyć się przegrywać. I ustępować.
Wiedziała, że w jego słowach tkwiła choć odrobina mądrości, ale nie potrafiła jej odnaleźć. Przegrywać? Ustępować? Przecież to była przeciwność tego co powinna robić. Przechyliła głowę pytająco, jednak dalszy wykład nie nadszedł. Trener jedynie uniósł dłonie, dając im znak by wstali i znów stanęli naprzeciw siebie.
- Teraz pokaż jej co robisz.
O dziwo, chłopak się rozpromienił. Poczekał aż rudowłosa ponownie się zbliży, po czym złapał ją za ramię i lekko pchnął, nie pozwalając upaść. Poczekał, aż dziewczynka spojrzy na jego nogi. Stał niemal za nią, z prawą nogą uniesioną i gotową do podcięcia – wymachu w tył. Zaraz też szarpnął lekko rękami, żeby i na nie zwróciła uwagę. Jedną trzymał ją za ramię, za skórę okalającą biceps, drugą, dla własnej wygody, objął ją na wysokości klatki piersiowej, co by łatwiej mu było pchać i ciągnąć.
- Wystarczy, że machnę nogą, a ty polecisz znów w tył.
I zrobił to, a ona ponownie upadła. Mentor zaś pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z demonstracji. Odszedł kilka kroków, opierając ręce na biodrach. Na ten znak jego syn pomógł wstać Pannie i zachęcił ją by usiadła przed dorosłym mężczyzną. Sam zrobił to samo, aż w końcu usiadł także Trener. Uśmiechnął się do nich.
- Na tym właśnie polega potęga judo. Twoim zadaniem nie jest zatłuc przeciwnika, nie musisz się z nim też siłować. Im mniejsza jesteś, tym łatwiej jest ci przewrócić drugą osobę. – Spojrzał po nich i ponownie pokiwał głową. Słuchali, z czego był wyjątkowo rad. - Twórcą judo jest Jigoro Kano. Trenował on wcześniej jiu-jitsu, jednak postanowił usunąć z niego wszelkie niebezpieczne techniki, co pozwala na trenowanie go z maksymalną siłą i szybkością, nie uszkadzając partnera. Jego pomysł okazał się tak trafiony, że podczas turnieju walki wręcz, gdzie jego uczniowie zmierzyli się z innymi, reprezentującymi pozostałe sztuki walki, wygrali trzynaście pojedynków z szesnastu, tym samym zwyciężając cały turniej.
Duch roześmiał się pod nosem, najwyraźniej dumny ze swojej dyscypliny. Panna jedynie lekko się skuliła, zastanawiając nad wyższością broni białej nad walką wręcz. Nie miała jednak zamiaru kwestionować faktów, którymi jej Mentor sypał jak z rękawa. Pokiwała głową, dając znać, że rozumie.
- Dlatego od dziś, poza mieczem będziesz także ćwiczyła z moim synem judo. Najpewniej tutaj, w ogrodzie. Zaczniemy od padów i kroków, ale z czasem stanie się on tutaj częstym gościem, żebyś mogła uczyć się od najlepszych techniki rzutów, trzymań, duszeń i dźwigni. A teraz wracajmy do pracy, czas na podstawy.
I tak zrobili. Elementy akrobatyczne, które szczerze uwielbiała, zostały zastąpione nauką upadania. Żmudne ćwiczenia nabijające siniaki wcale nie były przyjemne, jednak dziewczę nie protestowało. Wiedziała, że Trener nie kazałby jej uczyć się czegoś bezużytecznego. Zagryzła zęby i kontynuowała trening.

piątek, 22 stycznia 2016

Co zrobisz gdy pozbawią cię broni?

Gdzieś w odmętach komputera Panna natknęła się na jedno ze swoich opowiadań. Trochę to fantastyka, trochę doświadczenia własne. Przede wszystkim jednak jest to połączenie szermierki z judo, dlatego stwierdziłam, że warto je umieścić także tutaj, budząc na moment bloga i motywując się do kontynuacji historii, która powinna mieć przynajmniej dziesięć krótkich części. Dziś dostaniecie pierwszą. Do broni! 

Niecierpliwiła się na kolejne spotkanie z Trenerem. Nie peszyło jej spojrzenie ciemnych oczu, które zawsze bacznie obserwowały nawet najmniejszy ruch dziewczynki. Nie denerwował dotyk jego dłoni na plecach, gdy znów się garbiła, uparcie wpatrując w czubki swoich butów. Śledziła własne kroki, starając się do nich dopasować ruch rąk i miecza. Na darmo. Nie zniechęcały jej jednak porażki, z początku tak liczne, że płakała godzinami, w czasie gdy jej mentor jedynie się odwracał i siadał pod drzewem, czekając, aż atak histerii minie. Był cierpliwy, a ona, choć wyjątkowo młoda, doceniała to. Starała się nie kwestionować jego niekonwencjonalnych metod, on zaś ze wszystkich sił starał się odpowiadać na często naiwne pytania.
Dopiero po roku po raz pierwszy zmierzyli się w sparingu bez markowania ciosów, bez wcześniej ustalonej sekwencji. Wydawało jej się, że już była gotowa na atak. Nocami śniły jej się sparingi, w których Trener stał, czekając aż ona zaatakuje, a potem padał pod jej potężnym ciosem. Nigdy jednak nie brała pod uwagę jednej istotnej kwestii - przeciwnicy mają to do siebie, że się poruszają. Gdy przyszedł czas pierwszej walki, już po dłuższej chwili stała bez broni w ręku, patrząc na swojego nauczyciela wielkimi, przepełnionymi smutkiem ślepiami.
- I co ja teraz powinnam zrobić? Przegrałam - głos jej się łamał, dolna warga zaś drżała, obwieszczając, że dziewczynka za chwilę się rozpłacze.
Trener spojrzał w bok, szukając mieczyka Panny i gdy go dojrzał, ruszył powoli w jego stronę, jak zwykle używając swojej taktyki uciekania. Może jej przejdzie. Może zrozumie co było nie tak i da mu święty spokój.
- Zawsze robisz to samo - zarzut był celny, przez co zabrzmiał jeszcze bardziej gorzko niż zazwyczaj. - Jestem mała. Nigdy nie pokonam kogoś większego ode mnie. Nie bez miecza.
Zatrzymał się w pół kroku i odwrócił w jej stronę. Ciemny kucyk zakołysał się na plecach, gdy bacznie się jej przyglądał.
- Więc co powinnaś zrobić gdy stracisz miecz, młoda damo?
Zdumiona aż się zająknęła, gorączkowo zastanawiając nad satysfakcjonującą go odpowiedzią. Chciała mu w końcu zaimponować na tyle, by przestał ją traktować jak dziecko. Złapała się za warkoczyki sterczące po obu stronach głowy i przycisnęła je do czaszki, zastanawiając się intensywnie.
- Wyjmę z buta nóż i zaatakuję.
Parsknął w odpowiedzi, a ona się speszyła. Czyli jednak nie było to najlepsze rozwiązanie. Wyjął zza paska gumowy nóż ćwiczebny i rzucił w jej stronę. Wiadomość była prosta. Spróbuj. Sam zaś stanął w pozycji defensywnej, z mieczem wyciągniętym przed siebie. Już tutaj zauważyła pierwsze utrudnienie. Jak się zbliżyć?
Zrobiła trzy susy w jego stronę. Skacząc z jednego miejsca na drugie miała nadzieję, że nie rozgryzie jej schematu i poczuje się choć odrobinę zaskoczony wynikiem. Na nic. Już po chwili dostała płazem po tyłku.
Kolejne dwie próby także zawiodły, mimo że usilnie starała się zblokować jego obronę gumową klingą noża. W odpowiedzi jedynie wylądowała na ziemi, przygnieciona kolanem mentora, z płazem przytkniętym do gardła. Zawarczała niezadowolona.
- To wszystko dlatego, że jestem mniejsza! - zawyrokowała, splatając ramionka na piersi. Nawet nie miała ochoty podnosić się z ziemi, mimo że Trener już dawno się podniósł i otrzepywał brązowe bojówki. Gdzieś w jego oczach tkwiło rozbawienie, które jedynie potęgowało jej wściekłość.
- A co mi powiesz o mrówce? Też jest mała, a boją się jej wszelkie inne owady. Czasem nawet zwierzęta. A przecież wcale nie walczy mieczem jak ty, młoda damo. - Spojrzał na nią karcąco, na co nie odpowiedziała. Niechętnie się wyprostowała, siadając po turecku. - Gdy nie masz wystarczająco dużo siły, zawsze możesz polegać na sprycie. Wąż zadusi gazelę, pszczoła użądli człowieka. Ty możesz mnie pokonać bez użycia broni, ale musisz w to uwierzyć.
Teraz powinien jej to udowodnić. Zacisnęła małe dłonie na swojej kostce, czekając aż wskaże jej drogę, którą powinna obrać, by posługiwać się sprytem zamiast siły. On jednak nic więcej nie powiedział. Zebrał broń z trawnika i schował ją do komórki, gdzie zawsze przechowywali sprzęt.
- Jutro przyprowadzę ci specjalnego gościa, moja mała fechmistrzyni. Z nim będzie ci łatwiej się uczyć walki wręcz.
I poszedł sobie, pozostawiając młodą Pannę z wątpliwościami, by stawiła czoło snom kołaczącym się po czaszce.