poniedziałek, 24 grudnia 2012

Maj

Cztery miesiące treningów minęły spokojnie. Mieliśmy salę, ćwiczyliśmy sumiennie, powoli zagłębialiśmy się w techniki o egzotycznych, niemieckich nazwach. Oczywiście, takie nazewnictwo także odgrywa ważną rolę w formacji szermierza. Jak szermierz będzie potem opowiadał swoim przyjaciołom jakim ciosem oberwał, a który go znokautował? Ach, bo winden i binden tamtego trzymetrowego kolesia był śmiertelny! Nie wiedziałam co mam zrobić! A potem była ciemność i złamana ręka. To ma sens, faktycznie. 
Chodzi raczej o fakt, że znając wszystkie nazwy łatwiej sobie uporządkować przebieg walki w głowie. Może nawet bym się z tym zgodziła, gdyby nie fakt, że nadal biję niemal na oślep, intuicyjnie, nie zastanawiając się czy to co wyprowadzam w danej chwili ma oficjalną nazwę, czy jest to tylko chora wariacja innego niemieckiego słówka w moim - o wiele gorszym - wykonaniu.
Mimo wszystko nazwy są ważne i przy tym pozostańmy. Może kiedyś zapamiętam, że cięcie po skosie do krzyża to nie "cięcie po skosie do krzyża" tylko coś po niemiecku. Nie spieszy mi się. 

Tymczasem nadszedł maj. Trawa się zazieleniła, zrobiło się ciepło. Panna miała obchodzić swoje urodziny w czasie majówki, bo akurat tak jakoś wypadło. Muszę przyznać, że było to pierwsze konkretne przyjęcie na jakie się porwałam, bądź co bądź nie każdego roku kończy się 15/18/20 lat. 
Planowałam, zapraszałam, kupowałam, zmieniałam, skreślałam, zapraszałam... Pracowałam jak szalona, z wypiekami na twarzy. Cieszyłam się jak małe dziecko w Boże Narodzenie. Miałam ku temu powód, były to moje pierwsze urodziny w Polsce i chciałam je spędzić z przyjaciółmi. Wybór padł na bar. Przed urodzinami wpłaciłam określoną kwotę, a potem mogłam pić do oporu wraz z moimi gośćmi. Dziesięć osób, nie mniej, nie więcej. Ale... oczywiście, zawsze jest jakieś ale. 
Niestety, nie pojawię się, chyba się rozchorowałem. Poranna wiadomość nieco mnie zmartwiła, ale przynajmniej pojawiła się z wyprzedzeniem. Wieczorem liczyłam na dziewięć osób. Zastałam osiem. 
Nie odbiera jeden, nie odbiera drugi. Szlag by to trafił, w barze nie ma zasięgu! Stałam więc na dworze po raz kolejny wybierając numer. Kilka sygnałów, rozłączałam się, złorzeczyłam, wracałam znów przed wejście. Nic, żadnego odzewu. Nie pamiętam ile razy sięgałam po telefon, ale w końcu dostałam. Dostałam wymuszone życzenia. Świetnie! Żadnego przepraszam, żadnego pocałuj mnie w dupę, o informacji że nie przyjdą ani słowa. Rozumiem, że mogło im wypaść coś innego, ale gdybym wiedziała wcześniej, to ktoś inny napiłby się darmowego piwa. Myślę, że byłoby wielu chętnych. 
Przynajmniej Żółw, który rano jeszcze chorował, wieczorem postanowił zawitać z czekoladą. Oczywiście rozumiem, że pośpiech, że szybka decyzja - iść czy nie iść. Ale czekolada od człowieka który nie przestawał mówić o jachtach, skarbach i kosztownościach? Panno materialistko, proszę się uspokoić. Uf. 

Przebiegu urodzin nie chcę wspominać. Nie czułam się dobrze i było mi dość smutno. Inni bawili się świetnie z tego co pamiętam. To dobrze. W tym roku tego nie powtórzymy. 

Kilka dni później pojawiła się pierwsza oficjalna wiadomość na facebooku. Trening odwołany z powodu kontuzji trenera. Tak samo kolejny i jeszcze jeden. Czy muszę wspominać, że to właśnie trenerzy nie pojawili się na urodzinach? Tak, a co za tym idzie, widząc każde takie ogłoszenie uśmiechałam się złośliwie. Dobrze im tak, mają za swoje! 
Mnie jednak łatwo udobruchać. Szósta rano, wiadomość. Wstała Panna? Oczywiście, niedługo zaczynałam zajęcia. Zapraszam do muzeum. 
Nie chodziło o tymczasową wystawę obrazów ani rzeźb. Przed muzeum zebrała się większa grupka, zrobiła sobie kilka zdjęć i ruszyliśmy tajnymi przejściami do gablot z bronią. Miecze, czy raczej zeżarte przez rdzę szczątki mieczy. W dodatku wyjęte zza szyb! Każdy założył parę rękawiczek i ściskał broń jakby była niemowlęciem. Nigdy wcześniej serce nie fikało mi równie radosnych koziołków. Ledwo ukrywałam nadmiary radości pod kotarą zmęczenia i sceptycyzmu. Ledwo.
Tylko bez zdjęć, proszę! 

Wiecie co jeszcze odbywa się w maju? Matury. Na sali gimnastycznej. Nie mieliśmy gdzie trenować, więc postanowiliśmy się przenieść na boisko. 
Nie spodziewałam się, że w moim rodzinnym mieście mamy tak ładne boiska. Trawa, dookoła czerwona bieżnia, naprzeciw trybuny. Wyglądało to o wiele lepiej niż asfaltowane korty na których do tej pory przyszło mi ćwiczyć. 
Trener musiał wykorzystać każdy element otoczenia. Rozgrzewka zaczynała się od przebieżki. Przynajmniej kilometr, czasem półtora, plus dodatkowo przeskakiwanie między trybunami. Niekiedy bieg zamieniał się w interwały, które doprowadzały wszystkich do szaleństwa. I wyciskały ósme poty. 
Panna, do mnie! - stało się hasłem rozpoczynającym bieg, wraz z moim cierpiętniczym spojrzeniem. Bieganie z tyłu było dla mnie chwilą relaksu. Czasem dyskutowaliśmy między sobą, śmialiśmy się, nawet próbowaliśmy zmusić czołówkę do zdublowania nas. Na darmo. Za karę, chyba, sama musiałam zacząć biegać w czołówce, narażając się na krzyki Trenera za każdym razem gdy zostawałam choć odrobinę w tyle. Dosłownie, odrobinę. 
Piąte okrążenie, szóste, ósme. Sparta! I sprint. Stop. Odpoczynek. Teraz stawy. 
Trzeba przyznać, że treningi na dworze były bardziej męczące. Nie mieliśmy ograniczeń czasowych, mogliśmy tam siedzieć od rana do wieczora, nikt nas nie wyganiał. Oczywiście nie każdemu odpowiadało podkręcone tempo. 
Proszę, nie idźmy dziś na trening. Zostaniemy w domu, pogramy czy coś... Chyba tego "czegoś" obawiałam się najbardziej gdy Posiadacz Jeża zaczynał przekonywać mnie do opuszczenia treningu. Zawsze go coś bolało. To kolano, to ramię, zatoki też niezbyt sobie radziły. No i oczywiście uczelnia wyciskała z niego całe życie! Jak mógł pójść na trening? Dobrze, Jeżu, jak nie chcesz iść, to wracaj do domu. Mnie nie zatrzymuj. 
Och, już wtedy miałam ochotę zakończyć tę związkową farsę. Słabe ze mnie dziewczę. Za szybko wybaczam, nieczęsto się złoszczę. Nie mogłam mu tego zrobić, przecież był nieszczęśliwy. 
Zmysł niesienia pomocy ciągnął mnie dalej ku zagładzie.


Ach, niedawno był śledzik. Panna bardzo ładnie wyglądała. Tak powiadają. 

wtorek, 18 grudnia 2012

Święta, rysunki, zakwasy

Myślę, że powoli zaczynam odbiegać od tematu, ale nie robię tego umyślnie, zapewniam! Po prostu zbliża się ten magiczny okres w którym nagle wszystko nabiera sensu, serca rosną, a portfele drastycznie zaczynają chudnąć. Ja sama pozbyłam się dzisiaj sporej sumki, za którą mogłabym wyżyć miesiąc, tylko po to by moja kochana rodzina dostała jakiś prezent. Sama oczekuję czegoś oryginalniejszego niż krzesło z zeszłego roku, czy tamta paskudna bluzka, której nawet nie mogę oddać biednym dzieciom, bo byłoby mi szkoda każdego kto musiałby to paskudztwo założyć. Przyjmuję broń, rękawice, ciasta i żakiety. Ewentualne mikrofony także będą mile widziane. No i perfumy. Albo różne kosmetyki pielęgnacyjne. Och, aż mi lżej na sercu, gdy wymieniłam wszystko co w tym momencie toleruję. Książek nie uwzględniam, bo to raczej oczywiste. 
Jeśli chodzi o święta szermiercze, wspominałam już o prezencie, który do tej pory towarzyszy mi na treningach. Ostatnio rozmawiałam z pewnym sympatycznym historykiem, czy też studentem historii, który bardzo zainteresował się Owcą, czyli moim (powtarzam, MOIM) bokkenem. 
Katana! No, tak konkretnie to nie, ale pozostańmy przy katanie. Michał wydawał się coraz bardziej wniebowzięty każdą minutą rozmowy. Wyjęłam broń, pokazałam, przedstawiłam kilka bardzo profesjonalnych pojęć, którymi najpewniej zyskałam jego uznanie. Oczywiście, wątpił w moją skuteczność w walce, a samą wzmiankę o zapasach wyśmiał. Balacha jednak skutecznie go przestraszyła i nie drążył tego, jakże niewygodnego dla mnie, tematu. Ale nie, nie założyłam mu dźwigni, po prostu wspomniałam. Wracając do Owcy Treningowej, cóż, jest to czarny kawał tworzywa, polipropylenu, którym się macha. Większość próbuje wyjąć z niego ostrze, jednak rezygnują po chwili ze smutnymi minami. Nie, nie ma tam ostrza. To do treningów, żeby nikomu nie stała się krzywda. Mimo to krzywda się działa i dzieje nadal. Czasami. No, często. Ale niewielka! 
Ile to ma długości? 105 cm, Michale. Ale klinga. No nie wiem, możesz zmierzyć. Tak na oko. 75 cm? Widzę, że ma dość dużą tsubę, jak to oddziałuje na walkę? I tak dalej, i tak dalej. Tłumaczyłam cierpliwie, pokazywałam, porównywałam z inną bronią. Michał słuchał. Wyjaśnił mi czemu Polacy mają w genach ciągotę do szabli. Wszystkie swoje wypowiedzi popierał historycznymi faktami. Byłam zadowolona, on przynajmniej nie chciał krzyczeć yatta skacząc na przeciwnika. Rapier go wcale nie zainteresował. Bał się go dotknąć, zakazał mi wyjmowania go z pokrowca. Na sam kosz zerkał z przestrachem, nadal ściskając bokken w dłoniach. No dobrze, dobrze, ludzie mają swoje zboczenia, a ja je akceptuję. Czasami. Nieczęsto. No, nigdy.  

W zeszłe święta informowałam cały świat, że zaczynam trenować. Mamo, mamo! Będę rycerzem! Tato, tato! Ciociu, ciociu! No i ciocia oczywiście musiała podjąć temat.
Jak to cudownie! Twoja siostra też znalazła sobie zajęcie, będzie chodziła na skałki! Może zrezygnujesz z szermierki i pójdziesz z nią na wspinaczkę? Dzień dobry, nazywam siebie Panną i mam lęk wysokości. Zamiast zabijać ludzi, mogę na nich spadać, ale prędzej sama się połamię. Nie, dziękuję. Oczywiście ciocia się obraziła, siostra nie chce nawet słyszeć o szermierce, a dziadkowie... Dziadkowie akceptują wszystko. Babcia już nawet zrezygnowała z podsuwania mi maści gojących na wszelkie siniaki, otarcia i skaleczenia. Może dlatego że zawsze jak wracam do domu to muszę  pochwalić się nową raną. Patrz, babciu, są piękne! A ona tylko odwraca wzrok ze zgrozą, nie próbując mi nawet wyjaśnić, że to nie jest piękne. To przemoc. 

Dla mnie jednak przemoc wyglądała zupełnie inaczej. Przecież to co robiliśmy nie było wcale groźne. Osiem ciosów nie zrani powietrza. Dziwne pozycje z mieczem tym bardziej nie. Za to ja, zainspirowana treningami, stwierdziłam, że zacznę tworzyć. Najnormalniejsza w moim przypadku byłaby oda do miecza, wiersz, opowiadanie, albo po prostu pieśń chwalebna, którą umieściłabym gdzieś na YouTube i rozsyłała znajomym. Nie, tym razem musiałam wyrazić siebie plastycznie, a jedyny dostępnym narzędziem był Paint. 
Żeby nie zostawiać was jedynie z posmakiem mojej twórczości, możecie ją podziwiać tutaj. Interpretacje były mniej lub bardziej odważne. Popularność tego dzieła była tak wielka, że powstały na jego podstawie różne wariacje. Moją ulubioną oczywiście wam pokażę, mam nadzieję, że autorka się nie obrazi, jako dobra Owca.

Ogólnie, w planach ten tekst miał być na temat zakwasów. Materiału jednak jest zbyt mało.
Zakwasy. Gdy przychodzimy na pierwszy trening, boimy się że nie podołamy, że nasza kondycja jest zbyt słaba. Ludzie będą się śmiali, co będzie nam bardzo przeszkadzało, przez co będziemy jeszcze gorsi. Nie ma miejsca na myśl o zakwasach do momentu, gdy zmęczeni sięgamy po czystą koszulkę i nie klejące się do tyłka spodnie. Kurcze, jak ja jutro wstanę? Co zrobię? Jak pójdę do szkoły/na uczelnię/do pracy? Ależ drodzy początkujący! Następnego dnia nie będzie tak źle! Dwa dni po treningu nie będziecie mogli się w ogóle ruszyć! 
Jak wyglądał mój dzień po Pierwszym Oficjalnym Treningu? Och, było świetnie. Otworzyłam oczy z lekką obawą, że nie poruszę ręką, ale nic mnie nie bolało. Wstałam, przeciągnęłam się. Uznałam, że żeby utrzymać ten stan muszę się porozciągać. Obyło się bez większych problemów, dzień zapowiadał się bardzo pogodnie. Jednak im bliżej wieczora, tym ciało stawało się coraz cięższe. Nogi miałam jak z waty, ledwo trzymałam długopis na wykładzie, brzuch nie pozwalał mi na najmniejszy wdech przeponą. Bolały mnie nawet pośladki. 
Drugiego dnia poległam. Wolałam nawet nie wstawać. 
Trzeci przypomniał mi o moim głupim pomyśle nie rozruszania obolałych mięśni. Wszystko bolało. Nawet paznokcie i włosy wyrażały swoje niezadowolenie. 
Czwartego poszłam znów na trening.

wtorek, 11 grudnia 2012

Oswajanie

Jest taki ładny cytat z Małego Księcia mówiący o oswajaniu. Żeby kogoś, lub coś, oswoić, potrzeba przede wszystkim cierpliwości i czasu. Jeśli zbyt szybko podejdziesz do dzikiego zwierzęcia - spłoszy się i ucieknie. Ewentualnie zamrze i będzie czekało aż sobie pójdziesz. Można powiedzieć, że tak czułam się na pierwszych treningach. Stroniłam od ludzi, zajmowałam się sobą. Gdy ktoś do mnie mówił, reagowałam szeptem albo, wręcz przeciwnie, podnosiłam głos. O tym ostatnim najbardziej dobitnie przekonał się Żółw, czego teraz osobiście bardzo żałuję.
Chciał dobrze, ale ja chciałam lepiej. Kolejny raz nie wychodziło mi jakieś ćwiczenie, a wszyscy przerwali swoją sekwencję by dopilnować żebym zrozumiała i mogła razem z nimi kontynuować. Patrzyli jak Żółw podchodzi i zaczyna mnie poprawiać. Oczywiście koślawo trzymałam bokken, ręce mi się trzęsły ze zmęczenia, na czoło wpływał pot. Ruchy były niezgrabne, kroki powolne. To raczej niedziwne, że się denerwowałam, gdy nadal był niezadowolony z efektu. Na szczęście nie pozwolili mi się poddać. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że dzięki temu potem miałam jakieś podświadome podstawy tego co powinnam zrobić w danym ćwiczeniu.
Do niektórych nie potrafiłam się odezwać. Skoczek wydawał mi się najmniej odpowiednią osobą do zadawania pytań. Pokazywał jakieś ćwiczenie, przez chwilę liczył, a potem szedł do tych bardziej zaawansowanych. Wybieranie pereł spośród gówna, tak, to dobre porównanie. My machaliśmy jak kukiełki, oni pracowali na mieczu. My patrzyliśmy jak ćwiczą, z nadzieją że i nam kiedyś dadzą stal do ręki, oni nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. A potem były odruchy i obolałe palce.

Oswajanie to ciężki proces, który wymaga pracy od obu stron. Byłam wdzięczna, gdy nikt się nie mieszał w moje życie prywatne przez pierwszy miesiąc. Cieszyłam się z każdej rozmowy, z każdego odwzajemnionego uśmiechu. Wygłupy były mile widziane, żarty, komentarze, ale wszystko z dystansem. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że kilka pierwszych nocy spędziłam przytulona do mojego świątecznego prezentu. Nie wnikali w mój burzliwy związek, a gdy ten się zakończył ze zrozumieniem mnie przytulili i nie zadawali więcej pytań.
Luty był o wiele cięższy. Cierpliwość większości powoli się kończyła. Niektórzy chcieli już być przyjaciółmi, niektórzy rodziną. Uznałam, że to niegłupi pomysł. Jednak okazał się jednym z najgorszych na jakie wtedy wpadłam.
Co się dzieje gdy uchylisz drzwi listonoszowi? Zwykle otwiera je na oścież i wchodzi do twojego mieszkania. A co jeśli pozwolisz ludziom na trochę poufałości? Nadużywają. Daj palec, odgryzą całą rękę. Spotkaj się z kimś raz, a zostaniesz z tą osobą związany do końca swoich dni. Cholera, to prawda! Ale wtedy miałam inne kłopoty na głowie i jakiś facet pakujący mi się do życia ze związkiem był najmniejszym problemem.
Rozmawialiśmy, ale chcemy usłyszeć twoją decyzję. Kogo wolisz? Jest dziewiąta rano, dopiero wstałam. Chcę się uczyć do jutrzejszego kolokwium, zaliczyć je i pójść dalej spać. Jakim prawem pytają mnie kogo wybieram? Skąd w ogóle mogłam to wiedzieć, znając ich nie dłużej niż miesiąc? No ale wybieraj, wybieraj. No to... wpadła bomba do piwnicy... Tamten.
Czemu mnie wtedy wybrałaś? Wiesz, chyba mi się spieszyło. No i masz jeża. Gdybyś teraz miała podjąć podobną decyzję to czy też byś wybrała mnie? Nie, wtedy raczej pogoniłabym obu. Ciekawe co by się wtedy stało?
Może Cherubinek nie zacząłby tak intensywnie trenować. Może nie groziłby Posiadaczowi Jeża pojedynkiem na śmierć i życie. Może Posiadacz Jeża nie osiadłby na laurach i nie zaniechałby treningów. Przestałby narzekać, wziął się za siebie, zdobył jakiś element męskości, który teraz zainteresowałby anonimowe studentki.
A ja? Ja bym pewnie spokojnie trenowała, nie upijała się po znajomych kątach, nie uciekała z przyjaciółmi do kina. Nikt by się na mnie nie obraził. Miałabym święty spokój.

Z drugiej strony, rok temu założyłam się z koleżanką, że da się świadomie oswoić człowieka. Sposób jest ten sam. Siadasz i czekasz cierpliwie, aż sam podejdzie i coś powie. Teraz jednak wiem, że to nie takie proste. Człowiek może zostać oswojony tylko jak na to pozwoli. Nie ma przypadków, ot tak nie da się kogoś polubić, tylko dlatego że przymusowo spędza się z nim x czasu.
Nauczyłam się też czegoś ważnego. Cierpliwość możne nam pozwolić na oswojenie kogoś w rok. Jedzenie bardzo przyspiesza sprawę. I zdecydowanie jest oszustwem. Huh.

Ale ja lubię jedzenie.

niedziela, 9 grudnia 2012

Treningi

Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Styczeń, śnieg, zimno. Czapka, szalik, rękawiczki. No i oczywiście pęk mieczy, które nieporadna Panna niosła na ramieniu. W tym także bokken z tworzywa, mój własny, jedyny w swoim rodzaju. Obok szedł Trener i opowiadał. Wspominał swoje początki szermierza, jak pierwszy raz pozwolono mu nieść broń, jaki wtedy był podekscytowany. Myślę, że nie do końca słuchałam, zastanawiając się jak dam sobie radę na treningu z którego zwykle ludzie wychodzą na czworaka, z wywieszonymi językami. Przecież jestem słaba! Nie dam rady!
Z takim nastawieniem poznałam pierwsze kilka osób, uścisnęłam dłonie, nie zapamiętałam imion. Nigdy nie potrafiłam zapamiętać jak kto się nazywa, to takie bezużyteczne. Od czego są zawołania typu "ej! ty!" albo chociażby tryb rozkazujący. Nie musisz przecież mówić Azor, siad jeżeli patrzysz psu w oczy i na niego wskazujesz. Ludzie chyba działają na podobnej zasadzie, taką przynajmniej miałam nadzieję.
Słuchając jednym uchem dyskusji obecnych, obserwowałam też obłok pary tworzący się z każdym wydechem. W sumie, była to jedyna normalna rzecz w całym tym wydarzeniu. Kto by uwierzył, że będę machała mieczem? Jestem dziewczynką, powinnam bawić się lalkami, tańczyć, śpiewać albo pogrążyć się w imprezowym szaleństwie, znaleźć podrzędnego samca i... Nie, jakoś mnie to nie interesowało, wolałam trochę nad sobą popracować i, jak widać, wyszło mi to na dobre.
Z zamyślenia wyrwało mnie magiczne hasło - pora wejść do środka.

Nie przypomnę sobie kogo wtedy poznałam, a kogo jeszcze nie. Pierwszy oficjalny trening (trzeba zauważyć, że pierwszych treningów miałam przynajmniej trzy, jak nie więcej) spędziłam nieco odizolowana. Jedynie druga obecna tam dziewczyna towarzyszyła mi w ćwiczeniach w parach, ale na tym kończyła się cała współpraca. Pamiętam posiniaczone kolana i pozdzierane łokcie. Przeżyłam zabawę w naprzemienne skakanie nad ludźmi i czołganie się pod nimi. Przetrwałam też bieg, choć wiedziałam, że muszę robić przerwy by przetrwać. Czasem szłam napić się wody, przykucałam by zawiązać po raz kolejny sznurówki. Trenerzy patrzyli. Cztery pary oczu śledziły każdy krok spoconych i zmęczonych adeptów.
Ach, Żółw przyszedł tamtego dnia w garniturze. Nie ćwiczył - zarządzał i tłumaczył. Cios znad głowy, przecież miałam to już opanowane przynajmniej w podstawowym stopniu! Niech Panna się nie wygłupia, nie musi Panna robić tak obszernego, szybkiego ruchu. Lepiej zacząć powoli, akcentując każdy punkt jaki pokazano na początku. Czy mogłam zrobić coś poza dostosowaniem się? Nie, raczej nie, przecież byłam tylko głupią dziewczynką, która nie wiedziała co robi. Zwolniłam więc tempa, dokładnie wykonywałam ćwiczenie, zmuszając mięśnie do jak największego napięcia. Wtedy podchodził drugi trener. Może jednak powinnaś spróbować tak? Patrz, koleżanka robi inaczej, nie wyłamuj się z tłumu! Ale Trener powiedział...Tamten jednak już odszedł by kontrolować innych, ważniejszych ćwiczących. No tak, faceci mają większą smykałkę do bicia się na kije. Oczywiście. Przystawałam więc żeby się im przyjrzeć, wyrównać oddech i spróbować wziąć przykład z dziewczyny obok. Zauważył to Skoczek. Skoczek był trzecim trenerem. Z tą energią nikogo nie zabijesz! Bij mocniej! Z biodra! Aż zaświszczy! Czy muszę wspominać, że każda kolejna wskazówka, zaprzeczająca poprzednim, strasznie mnie męczyła i irytowała? No właśnie. To na domiar złego pojawiał się także Trener, pewien, że już znam ten cios i powinnam się popisać. Tak, lans był wskazany. A co tu się Panna obija? Gdzie jest energia? Mocniej, z wyskokiem! Pewnie chodziło wtedy o wypad, ale jedyne co przyszło mi do głowy to skok podczas ataku i chyba dobrze, bo nikt więcej się do mnie nie zbliżył.
Obrona przed ciosami wydała mi się prostsza, więc włożyłam w nią więcej energii. Zbijanie broni przeciwniczki wprawiło mnie w dobry nastrój, który potem wykorzystałam na wypadzie integracyjnym po treningu. Bar dla kibiców piłki nożnej, no pięknie.
W tle grała tania muzyka z MTV, niemal naga tancerka wiła się na ekranie. Żółw zapłacił za moją herbatę (ale nadal czułam się zaproszona na jeszcze inną, taką szczególną!). Siedziałam więc i słuchałam, co inni mają do powiedzenia. Czasem dodawałam coś od siebie. Potem wróciłam do domu, pieszo, w deszczu.
Na co Pannie taka laga? Krzyknął jakiś pijany mężczyzna spod baru. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się z wyższością. Umiałam całe trzy ciosy i jeden blok, byłam niepokonana! Nikt nie mógł mi zrobić krzywdy, byłam tego pewna.

Nie pamiętam dokładnie co się działo na kolejnych treningach. Było ich wiele, stały się częścią mojego życia codziennego. Czasem przychodziłam na uczelnię z bokkenem, a dziewczyny zachwycały się jaka to jestem groźna i niebezpieczna. Była to wystarczająca nagroda za litry potu wylane na sali, za siniaki i zdarte łokcie. Za nerwy, które oczywiście towarzyszyły każdej nowej technice. W dodatku wszystkie pochwały niwelowały moje zwątpienie w samą siebie, a tego zdecydowanie było mi trzeba.
Czasem uśmiechałam się do innych trenujących, powoli zaczęłam ich poznawać. Wszyscy byli niezwykle mili, pomagali, tłumaczyli, śmiali się ze swoich błędów. A po treningu zawsze szliśmy coś zjeść, z trenerami czy bez, nie było to ważne. No i odprowadzali mnie gdy mieli okazję.

Byłam naprawdę szczęśliwa.

piątek, 7 grudnia 2012

Darbuka

Dziś nie będzie wspomnień. Muszę sięgnąć do teraźniejszości, by oznajmić coś bardzo ważnego. Panna się zakochała. W kim, zapytacie, a ona nie odpowie. Zapewne uśmiechnie się, zamruga i pójdzie w drugą stronę, mamrocząc pod nosem "dum tek tek dum tek". Cóż to za dziwny język? Darbuka. Cztery dźwięki, setki rytmów i piękne tancerki wirujące w takt. Wszystkie mają zamknięte oczy, wszystkie zarzucają włosami, kołyszą biodrami, wyciągają ramiona i kołyszą się, kołyszą, kołyszą, coraz szybciej, mocniej, intensywniej. A potem cisza, Dum. Zmiana rytmu. Dum dum tek dum tek. 

Najpierw próbowałam tańczyć z innymi. Na biodrach zawiązałam chustę z dzwoniącymi monetami. Koszulkę uniosłam, odsłaniając blady brzuch. I kręciłam biodrami, zarzucałam włosami, unosiłam biust, ale... No właśnie. Nie czułam zbyt wiele. Może to dlatego, że praktycznie niczego się jeszcze nie nauczyłam, nie mam wyćwiczonych ruchów, nie czuję się swobodnie. Nigdy nie tańczyłam, a miecz w tym wypadku nie jest brany pod uwagę. Zatrzymywałam się dość często i patrzyłam na resztę kobiet. Brujita mobilizowała do tańca, więc odpowiadałam jej uśmiechem, a gdy się odwracała, ja znów stałam obserwując.
Podświadomie przez cały czas powtarzałam w myślach podstawowe rytmy, liczyłam i starałam się odtworzyć to co usłyszałam za pomocą dumów, teków i ka. Darbukę dostałam do rąk dopiero dzisiaj. 
Najpierw się opierałam. Dzielnie trzymałam w dłoniach kubek z herbatą, potem złapałam za ciastko, w końcu jednak usadzono mnie z bębnem pod pachą. 
Musisz rozchylić nogi! Brzmiało to niemal jak oskarżenie, gdy usilnie starałam się utrzymać instrument na nogach skrzyżowanych. Czułam się o wiele bardziej komfortowo w pozycji "zamkniętej", izolując się od świata kawałkiem drewna. Darbuka odpowiedziała mi dźwiękami pustymi, cichymi, zamkniętymi jak ja sama. Nie byłam zadowolona z efektu, chciałam się poddać. Nie jestem muzykiem! Nie znam się, nie umiem, nie rozumiem. Oni byli jednak uparci i po przeniesieniu się na ziemię w końcu poczułam przypływ inspiracji. 
Dum dum tek dum tek, dum tek tek dum tek, dum tek dum dum tek... Dum dum ka tek ka dum tek. Wszystko wychodziło samo. Najpierw podstawowe rytmy, potem solówki (zagrałam moją pierwszą i drugą solówkę w życiu!), na końcu (i dwa kieliszki nalewki później) odważyłam się na improwizację i mieszanie stylów. Co prawda nikogo nie porwało to do tańca, ale jestem z siebie zadowolona. Ka nie wychodziło mi tak źle jak się spodziewałam, koordynacja tym razem mnie nie zawiodła. Jedynym moim problemem były nerwy, jak przypominałam sobie o tym gdzie jestem od razu plątały mi się ręce. Dumy stawały się tekami, teki dumami, ka zanikało, albo wypadało z rytmu. Ale to nic! Wystarczy się zebrać w sobie i kontynuować. Błędy zdarzają się nawet najlepszym. Zawsze, we wszystkich dziedzinach. 

A może bębniarstwo przyda mi się w walce, kto wie? 
Po dwóch godzinach przekazywania sobie darbuki z rąk do rąk nie chciałam wracać do domu i opuszczać mojej nowej przyjaciółki. 

Niedługo pojawi się kontynuacja wspomnień, nie wiem tylko czy pisać o pierwszym oficjalnym treningu, czy też o oswajaniu. Jak Panna myśli? Och, Panna już chyba nie myśli, Panna śpi i śni o własnym bębnie i wyciszonym miejscu, gdzie nikt jej nie zabroni ćwiczyć. 

A to jest Abu Kadar:

wtorek, 4 grudnia 2012

Telefon

Powinnam sprostować zakończenie poprzedniego posta. Może jest to niewielki szczegół, ale dla mnie bardzo istotny. Nie dostałam odpowiedzi, jedynie facebookowe zaproszenie, a po nim wiadomość od Żółwia.
Co chce panienka wiedzieć? Wszystko, brzmiałaby moja odpowiedź, gdyby nie moje nagłe speszenie całą sytuacją. Z avataru patrzył na mnie spaniel w okularach. Zapytałam więc o cenę, o broń, o stosunek do ludzi z problemami z koordynacją. Padło kilka wzmianek na temat Trenera i delikatna aluzja, że Żółw jest osobą dobrze poinformowaną i że w najbliższym czasie nie będzie czuł oporów by się ze mną podzielić swoją wiedzą. Gdzieś pomiędzy niezręcznymi żartami, a uwagami, którym nie mogłam się oprzeć, padła propozycja przyjścia na próbny trening. Będzie kilka innych dziewczyn, możecie popatrzeć i ocenić, czy wam się to podoba. Nie byłam przekonana. Pewnie gdyby Kotka nie napisała, że tam idzie, nie zdecydowałabym się.
Czy dzwonił do Panny niejaki Żółw z propozycją przyjścia na trening? Wie Panna, nie jest to trening oficjalny, a kurwy, które będą tam lecieć, nie są przeznaczone dla uszu młodych dam. Głos w słuchawce wydawał się rozbawiony, raczej nie zatroskany. Oczywiście rozumiem, że wizerunek klubu sportowego jest czymś niezwykle ważnym, ale przecież nie przestraszę się kilku bluzgów i bandy spoconych facetów, prawda? Upewniłam się, że nie zostanę wyproszona z sali i zdecydowałam iść. Z perspektywy czasu mogę jeszcze wspomnieć, że całe to zaproszenie na pokazowy trening opierało się na przyprowadzeniu kilku "dupeczek", które zapewne miały pozwolić Żółwiowi zabłysnąć w oczach kolegów. Jak znaleźć i poinformować resztę zaproszonych osób, Panienko? Proszę sprawdzić, kogo ów spaniel w okularach zaprosił ostatnio do znajomych. Tłumiony śmiech zakończył rozmowę.

Darmowy trening próbny, jak to Żółw ładnie określił, odbył się w jeden z pierwszych śnieżnych dni tamtego roku. Bez namysłu zrezygnowałam z autobusu na rzecz spaceru, nie zważając na płatki śniegu nacierające na moją twarz. Kotka czekała już w umówionym miejscu, niedługo potem przyszedł ktoś by nas odebrać i zaprowadzić na miejsce.
Sala była przytulna, szatnia mała, koedukacyjna. Koleżanka nie omieszkała tego zauważyć i stojąc w kącie nerwowo szarpała mnie za rękaw, zerkając co rusz na owłosione nogi przebierających się. Oni wszyscy są prawie nadzy! My też będziemy musiały zmieniać tu strój? Z nimi? Panika w jej głosie zmusiła mnie do ruszenia się z miejsca. Siadłyśmy na ławce i patrzyłyśmy jak wszyscy powoli się rozstawiają po sali. W kącie akrobaci, na środku szermierze, gdzieś przy szatni przemknęła dziewczyna z poi, więc pewnie fireshow. Muszę przyznać, że niewiele pamiętam z samego treningu. Coś skręcało mnie wewnętrznie by zacząć biegać, ćwiczyć, robić cokolwiek byle nie siedzieć bezczynnie. Nie było na to miejsca. Ktoś nowy ćwiczył osiem ciosów, para pod nadzorem Trenera biła się żelazem po głowach okrytych maskami. Obok mnie siedział Żółw, opowiadając historię życia każdego obecnego tam indywiduum.
To jest Trener, Panna już zna Trenera, prawda? Mawiają, że jesteśmy bliźniakami krwi. Kiwałam na to głową, grzecznie doszukując się podobieństw. Fakt, przecież obaj mieli podobne fryzury, jak mogłam na to nie wpaść! Brał udział w turnieju w te wakacje. Ach! Była tam Panna! Walczyłbym, jednak uniemożliwiła mi to poważna kontuzja kolana. Tym razem Kotka odpowiedziała śmiechem, ja patrzyłam jak kolejny facet przeskakiwał nad swoimi kolegami, nabierając na twarzy koloru dojrzałego pomidora.
No i mój ojciec posiada jachty na Mazurach. Zastanawiamy się nad ofertą wakacyjną, wiecie, obóz, treningi w lesie... Myślę, że więcej bym wyniosła z tego treningu gdyby tak nie paplał. I w tym momencie Trener go wezwał do tłumaczenia czegoś wesołemu blondynkowi, którego dla wygody nazwę Cherubinkiem. Bo Cherubinek nie zniechęcił się po tamtym treningu! Przychodził sumiennie, ale o tym jeszcze napomknę później.
Po chwili Żółw wrócił i mówił dalej.
Dowiedziałam się kto jest tam podrywaczem, kogo warto mieć pod ręką gdy będzie jakaś bójka w okolicy. Opowiedział o znikającym mężczyźnie, który udzielał korepetycji widmowym ludziom których nikt nie znał. Ale przede wszystkim mówił o sobie.
A może Panna zechce pójść ze mną na herbatę któregoś dnia? Panna bardzo poważnie się zastanowi nim odpowie, ale teraz musi iść. Kotka sama nie dotrze na przystanek.

Potem były rozmowy. Żółw nalegał, pytał, namawiał i szantażował. Obiecano mi prezent niespodziankę. Lubię niezobowiązujące prezenty, która kobieta ich nie lubi?
Trener także się obudził po niemal trzech miesiącach. Zadzwonił kilka razy z kuszącą ofertą. Nietrudno zgadnąć o co chodziło. Święta, choinka, prezenty, treningi... Pewnie chciałaby Panna własną broń? Dostałam pod choinkę Owcę, cudowny bokken z polipropylenu. Niezniszczalny. Warunek był jeden, jeśli zrezygnuję, to go stracę.
Przy kolejnym telefonie się zgodziłam. Nie było odwrotu, trzeba było poinformować rodziców.

Czemu nie pójdziesz na coś bardziej dziewczęcego? Nie wiem, jakiś balet czy coś w tym stylu. Powiedzieli to ojciec zapaśnik i matka łuczniczka. A dlaczego nie? Ona się buntowała, on chciał się bić. Ja musiałam uważać, żeby nie posiniaczyć się zbytnio, bo nagle machanie tępym kawałkiem blachy stało się śmiertelnie groźnym zajęciem. Dobrze, mamo, tato, będę na siebie uważać.

Później były już tylko święta. Rok się skończył, nowy został przywitany alkoholem. Akademia ruszała w połowie stycznia, a ja nie mogłam się doczekać. Czekały na mnie treningi, czekał też bokken.
Ostatni telefon zadzwonił godzinę przed pierwszymi zajęciami. Pomoże mi Panna przynieść sprzęt? Niestety, kontuzja nadgarstka. Przynajmniej nie szłam sama do jaskini lwa.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Początki

Zaczął się grudzień. Ile to już czasu minęło odkąd pierwszy raz usłyszałam o szermierce w moim rodzinnym mieście? Rok? Półtora? Tak, było to w zeszłe wakacje. Mogę nawet sięgnąć do zapisanych rozmów i sprawdzić dokładną datę, ale po co? Wystarczy napomknąć, że wszystko zaczęło się od tajemniczego mężczyzny, którego ktoś dość niezręcznie wepchnął w moje życie. A on nim wstrząsnął i zamieszał. Bardzo intensywnie. 

Pierwszy trening odbył się w warunkach spartańskich, ale czego miałam się spodziewać? Dżinsy, obcisła koszulka. Wtedy chyba nadal malowałam się dość intensywnie, nie gardząc kredką i cieniami do oczu. Niemożliwym było wywrzeć pozytywnego wrażenia na nowym trenerze. Zawiodłam też samą siebie. Kondycja wtedy leżała i kwiczała z żalu, każde okrążenie na bieżni bolało mnie niemiłosiernie, płuca siłą wydzierały kolejne hausty powietrza, a oni biegli zbyt szybko bym dotrzymała im kroku. Pamiętam, że nie byłam też zadowolona z mojego naciągu. Może to była wina spodni? Nie zmienia to faktu, że niezwykle wstydziłam się za samą siebie. 
Dostałam wtedy też miecz do ręki. Miecz? Nie, zaraz, to był raczej bokken, drewniany w dodatku. Chyba jedyny którego jeszcze nikt nie złamał. Pamiętam, że był dosyć lekki i przyjemnie przecinał powietrze, choć wydobycie z niego świstu trochę mnie kosztowało. No dobrze, nie trochę, kosztowało mnie to bardzo wiele. Miałam wyprowadzić jeden cios, znad głowy. Tłumaczenie zbijało mnie z tropu za każdym razem, gdy trener cierpliwie je powtarzał. Miecz nad głowę, lewa noga w powietrze, pionowy cios, lewa noga na ziemię. Pozycja pług. Machałam więc, raz za razem, patrząc niepewnie na stopy. Nie patrz w ziemię! Więc przestałam. Od tamtej pory zawsze widziałam przed sobą widmowe oczy, na których starałam się skupić. I biłam powietrze. 
Nie boję się człowieka, który zna dziesięć tysięcy technik, lecz człowieka, który jeden cios wykonał dziesięć tysięcy razy.
Ciekawe ilu osobom już to powtórzyłam. Zapewne wielu, ale cóż, te słowa wyryte zostały w moim sercu. Jestem cierpliwa. Dokonam tego. Dziesięć tysięcy to wcale nie tak wiele, byleby cios wszedł w krew. 

Drugi odbył się jedynie połowicznie, po upływie dwóch czy też trzech tygodni. Obyło się bez biegu, bez rozciągania. Przyniosłam wtedy kanapki i coś do picia, a w zamian mogłam stać spokojnie i przez dwie godziny ćwiczyć. Tym razem były to młynki. Nie, nie te często wspominane w literaturze fantastycznej młyńce. Młynki. W przód, w tył, przed sobą, gdzieś tam jeszcze. Czułam się bardzo niezręcznie, gdy bokken po raz kolejny wypadał mi z rąk. Gdzieś obok znów przejeżdżał samochód. Jakieś dziecko wskazywało na nas palcem. Nie krępuje cię widownia? To dobrze. Nawet nie pomyślałam, że ktoś chciałby na mnie w tym momencie patrzeć, szczególnie że obok Trener wymachiwał żelazem, a potem nożem, a potem znów żelazem. Ja byłam tylko malutkim robaczkiem, tłem, któremu po raz kolejny nie wychodził młynek. 

Potem minęło sporo czasu nim znów sięgnęłam po broń. W sumie nie do końca rozumiem czemu mnie to tak wciągnęło. Czy znalazłam w końcu sport, który mi odpowiadał? Nie, raczej byłam osobą zbyt kruchą i dobrotliwą by chcieć kogoś zranić. Fizycznie. Tortury psychiczne już dawno stały się jednym z moich asów. W takim razie musiało chodzić o towarzystwo. Jestem niemal pewna, że to wszystko wina Trenera, który nie zerwał ze mną całkowicie kontaktu po tych dwóch treningach, mimo że raczej nie mógł oczekiwać ode mnie chęci na kontynuację ćwiczeń. Słyszałam za to wiele irytujących zdań, które podsycały ogień uporu płonący gdzieś we mnie.
Musisz szybko pokonać swoją cherlawość.
Nie znam kobiety która zrozumiałaby chociaż podstawy szermierki.
Po roku znajomości zapytałam go o te dwa stwierdzenia. Zaskoczenie było niezwykle przyjemne. 

Po lecie nastała jesień. Błądziłam wtedy zagubiona po uczelni. Poznawałam system, otoczenie, ludzi. Przeżyłam kilka zabawnych momentów, na chwilę zapomniałam o walce. Trener ucichł, zostały tylko języki i zajęcia ze śpiewu. W końcu spadł śnieg, zima przejęła miasto. Gdzieś na Facebooku pojawiła się informacja na temat akademii miecza. Przyjmowali adeptów. Wiedziałam, że nad czymś takim pracowali, ale w natłoku pracy wyleciało mi to z głowy. Nie byłam pewna, czy powinnam się tam zapisać, czy to kontynuować. Ale przecież raz się żyje! Po namowie przyjaciółki wysłałam zgłoszenie, dostałam odpowiedź i zaproszenie na portalu. 
Wtedy zaczęły się schody.


Myślę, że na tym dzisiaj zakończę. Wypadałoby jeszcze dodać, że pomysł tkwił w mojej głowie od stycznia, gdy zaczynałam moją przygodę z szermierką historyczną, ale nie byłam zbytnio przekonana do blogów. W końcu stwierdziłam, że będę pisała dla siebie. Oto jestem. Byleby tylko nikt mnie nie zabił za to, co się tutaj pojawi, a chcę by pojawiła się moja subiektywna prawda.