czwartek, 25 lipca 2013

Cios za dwieście eskudów (cz.1)

W tle gra Traviata, butelka białego wina chłodzi się w lodówce, a obok mnie leży nowiutki rapier w skórzanej pochwie. Cóż się Pannie dzieje, zapytacie, a Panna w odpowiedzi pokiwa głową i się uśmiechnie. Otóż, wyjechałam by odnaleźć cios za dwieście eskudów. 

Nie jest to wymysł Panny, oczywiście. Tak kreatywna tutejsza Panna nie jest. Rzekomą technikę odnalazła ona w książce pana Artura Pérez Reverte, w Fechmistrzu. Nie opowiada ona może o mieczach długich, ledwo co jakaś szpada pojawia się w fabule, jednak autor idealnie oddaje pryncypia o których każdy szermierz powinien pamiętać. 
Don Jaime (Haime, nie Dżejmi), jest jednym z ostatnich mistrzów szermierki. Postawił na floret, mimo że w walce dominuje już broń palna. Jest wysoko urodzonym dżentelmenem i takowych uczy sztuki walki bronią białą. Całe swoje życie poświęcił gromadzeniu technik i opisywaniu ich w swojej Biblii, książce, którą ma zamiar opublikować. W swoim własnym traktacie. W międzyczasie stara się także odkryć technikę niemożliwą do sparowania czy skontrowania. Technikę idealną, szybką, śmiertelną.  
W sercu szermierza nie ma miejsca dla innej miłości. Powtarzał uparcie, gdy do jego drzwi zapukała tajemnicza kobieta, czy gdy jego pracodawca podsunął mu popularną w tamtych czasach powieść o miłości i pojedynkach. Och, Panna wiele razy sobie to powtarzała i nigdy nie żałowała swojej decyzji. Ciężko pogodzić związek z treningiem, wszak jedno będzie próbowało zdominować i wykluczyć drugie. Ale co jeśli dwie połówki trenują? Co jeśli tajemnicza kobieta z powieści okaże się także dobrym szermierzem? Co jeśli zjawiła się w drzwiach Don Jaime tylko po to by poznać jego najdoskonalszą technikę, cios za dwieście eskudów? Ot, ciekawa zagwozdka. 
Adela de Otero, tajemnicza pani z książki, która przybywa do Don Jaime rzeczywiście ma zamiar się u niego uczyć. Oczywiście, nie może zabraknąć zaparcia i buntu, gdyż stary fechmistrz ma swoje zasady. Nie uczy kobiet, kobiety walczyć nie powinny. Dopiero sparing z jedną z nich przekonuje go do  zmiany zdania. Adela jest przewrotną damą, która szybko się uczy i po krótkim czasie przekonuje swojego nowego mistrza by wyjawił jej sekret ciosu za dwieście eskudów. Niedługo potem jeden z najlepszych uczniów Don Jaime ginie od ciosu zadanego floretem, definitywnie ciosu, który on sam opracował. Adela rozpływa się w powietrzu. 

Panna miała przyjemność przeczytać książkę i obejrzeć film i musi przyznać że nieco się różnią. W książce ujęto wiele elementów historycznych z czasów wstąpienia na tron królowej Isabel II, w filmie części niuansów politycznych brakuje. Zostają one zastąpione wątkiem miłosnym. Adela de Otero, kobieta, która w książce jest raczej cieniem pracującym w tle historii życia Don Jaime, w filmie staje się niemal główną bohaterką. Jest obecna wszędzie: na ekranie, w myślach fechmistrza, na językach postaci drugoplanowych. Pannie to nie przeszkadza, Panna Adelę polubiła od samego początku. Ale mimo to lubi też historię, szczególnie że co nieco z historii Hiszpanii jeszcze pamięta i czytając książkę nagradzała autora uśmiechem przy każdym nawiązaniu do niestabilności politycznej tamtych czasów. 
Muszę też powtórzyć, bardzo wyraźnie, że jest to książka również techniczna. Są opisane techniki na floret, rzeczy prawdziwe, które można wykorzystać w walce, nawet jeśli jest to stara szkoła szermiercza. Czym jest flankonada? Czym jest odpowiedź w drugiej zasłonie? A trzeciej? A czwartej? Panna nie do końca to rozumie, ale ma cichą nadzieję, że Owca jej kiedyś to wyjaśni, jako że Owca jest florecistką i na takich rzeczach zapewne się zna. Panna za to rozpływa się nad kodeksem moralnym Don Jaime i obserwując swoje otoczenie powoli zdaje sobie sprawę ile jest w nim prawdy i jak bardzo miłość stara się dominować nad treningiem i nad samą szermierką. Dwie zaborcze kobiety, nic dziwnego że się nie tolerują.

Właśnie dlatego Panna postanowiła wyjechać w wakacje. Jest w Hiszpanii i poszukuje własnego ciosu za dwieście eskudów. Czy go znajdzie? Kto ją nauczy i z czym się to będzie wiązało? Dowiecie się tego w drugiej części, gdy tylko Panna wróci do swojego rodzinnego kraju i w spokoju przeanalizuje tutejsze wydarzenia.

czwartek, 27 czerwca 2013

Show must go on!

Zła Panna, niedobra Panna, zaniedbała to miejsce i zaniedba je jeszcze bardziej. Minęło tyle czasu, a może tak mało, gdy ostatnio siadłam i ułożyłam dłonie na klawiaturze by coś tutaj napisać. Dziś to powtórzę, pewnie jeszcze nie ostatni raz. 

Był jeszcze tydzień do Nocy Kultury, gdy padła propozycja zebrania grupy pokazowej. Nie, nie propozycja, rozkaz, bo zostaliśmy już zapisani do programu i mieliśmy wystąpić. Ale z czym wyjść do ludzi? Co można zrobić w jeden marny tydzień, zaczynając od całkowitego zera? Można zrobić wszystko jeśli ma się doświadczenie. Można też zrobić coś gdy się tego doświadczenia nie ma. 
Wymyślmy choreografię, będzie fajnie! Było fajnie, ale było też niesamowicie ciężko. Cherubinek kiedyś zbuntował się i odmówił współpracy, upierając się, że on "mobem" nie będzie i nie da się zabić w pokazie. Jego doświadczenie i umiejętności były większe niż innych trenujących, czemu ma im pozwolić wygrać? Trenerzy też go nie mogą zabić, bo oni zawsze w pokazach zwyciężają, to niesprawiedliwe że zawsze wygrywają te same osoby! Innymi słowy, najlepiej by było gdyby Cherubinek był niezniszczalnym pogromcą mobów i z takiego samego założenia wychodzi spora część ludzi początkowo chętnych do pracy przy pokazach. Panna nie miała takiego problemu, bo już sama myśl, że dadzą jej śmierdzące prześcieradło w którym stanie przed tłumem gapiów, sprawiała, że uśmiech kwitł na jej ustach. Może umrzeć wcześnie, może umrzeć później, hej, to tylko pokaz, zawsze ktoś musi umierać! Przydzielmy role. Role zostały przydzielone. Ruchy wymyślone. Czas na ciężką pracę nad udoskonaleniem choreografii. 
Codzienny wysiłek się Pannie przydał, bo okres przedsesyjny bardzo dawał się we znaki. Każda ucieczka z uczelni czy z domu była dobra i Panna przyjmowała je z otwartymi ramionami, choć zamiast machać mieczykiem zdecydowanie powinna się była uczyć. Nie było czasu na siedzenie i patrzenie na postępy innych, każdy ćwiczył, niezależnie od tego czy świeciło słońce, czy padał deszcz. Rdzą pokryła się broń, ubrania kleiły się do ciała, a my nadal uparcie robiliśmy to co do nas należało. No, może nie wszyscy, ale ci co zjawiali się na próbach, pracowali wytrwale. Nie obyło się bez kontuzji, postękiwań, zmian w obsadzie i, głównie, poszukiwania strojów i rekwizytów. 
To jako zwycięzca wyjdę z dziewczyną w blasku chwały, a potem wyskoczy moja żona z patelnią, powali mnie i wyciągnie ze sceny. Tylko teraz znajdź dziewczynę, która będzie tancerką i faceta który założy perukę i koszulę, a potem z dzikim okrzykiem zatłucze swojego kolegę patelnią. Otóż, panie i panowie, da się. Gorzej, że z walki o względy kobiety, wyszła walka o względy kobiety między mężczyzną, a kobietą z domalowanym wąsem. Reasumując: tancerka jest dziewczyną - zgadza się. Zwycięzca jest mężczyzną - zgadza się. Jego przeciwnik jest kobietą z wąsem - jak dla Panny bomba, bo wąsy lubi. A żona jest kolejnym facetem, tym razem w sukience. Absurd, szaleństwo i całkowita abstrakcja, witamy na Nocy Kultury.

Nadszedł dzień pokazu, nic nie było dopięte na ostatni guzik. Wielu rzeczy nadal brakowało, a tu z samego rana trzeba się zaprezentować dla telewizji, uchylić rąbka tajemnicy na temat choreografii. Co za szkoda, że wszystko szło na żywo, a doświadczona część grupy pokazowej nie dotarła na miejsce! Jaka szkoda że trzech niemal zielonych aspirantów musiało wymyślić sobie nowe choreografie używając tylko tego co mieli przy sobie czyli wiedźmińskiego miecza, rapiera i toporka. I to wszystko w 10 minut. Czy damy radę? Oczywiście że damy! Trzy minuty bezsensownego machania, pocenia się w śmierdzącym prześcieradle, nerwów i pomyłek. Już po wszystkim. Pojawia się reszta ekipy. To jak, może na piwo? 
A po piwie była próba i szaleństwo. Były przekleństwa, niewykoszona trawa, wystające kawałki chodnika, dziury i dużo, dużo gówna. Do zobaczenia wieczorem! 

Noc, wielka próba, wszyscy się zbierają, omawiają ostatnie detale, przychodzą znajomi, większość z aparatami, które urodzą martwe zbyt ciemne i rozmazane zdjęcia, bo podzielić się z pokazowiczami. Gra muzyka, parkour skacze, fra... znaczy fireshow macha. Proszę państwa, za chwilę wystąpią przed wami Demony Miecza! Klamka zapadła. My przeciw publice. My przeciw didżejowi. My przeciw nierównemu gruntowi. My przeciw całkowitej pustce w głowie. Były jakieś choreografie? Co mamy robić? Gdzie walczyć? Jak żyć, panie premierze, jak żyć?! 
Postać w opończy macha pochodnią nad głową, w tle leci coś co nie jest muzyką do której mieliśmy zaczynać. Macha, macha, macha. Inna postać w opończy przemyka między tłumem żeby wydrzeć się na mało trzeźwego didżeja. W końcu, jest muzyka, wchodzimy. Ty, Wiedźmin, patrz! To asasyni! I wszystko potoczyło się swoim torem, nie po Pannowej myśli, nie według planu, ale się podobało. Byli asasyni, były rapiery, były płonące miecze, byli pogromcy wampirów. Szkoda, że publika nie zrozumiała fabuły żadnej z choreografii. Szkoda, że tancerka się przewróciła. Szkoda, że choreografie zostały pomylone. Po chwili było już po wszystkim, a my, razem, staliśmy i kłanialiśmy się publiczności. 
A potem był tylko alkohol i przepychanie się przez tłum z bronią w ręku. 



Pragnę także poruszyć bardzo ważną kwestię. Otóż, tydzień temu, aż! A może tylko? Urodziny miał mój kochany Żelek i obiecałam, że po raz kolejny się tutaj pojawi jako gość specjalny, czy nawet główny bohater. Dlatego też, wszystkiego najlepszego! Jeszcze raz życzę Ci szczęścia i sukcesów w walce, w pokazach, w treningach, oraz w życiu prywatnym. Nadal zapraszaj koleżanki na treningi, upominaj się te, które już się zjawiły i nie przestawaj być sobą. Wielgachny buziak do Ciebie leci, od Panny co to chciała Yeti. 
I co to ja miałam? Ach. AU!

piątek, 17 maja 2013

Zrywaj tempo!

Znacie to uczucie gdy nic wam się zupełnie nie chce? Myślicie sobie, że dobrze byłoby poczytać, albo zagrać w coś, albo po prostu obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu. Jednak nawet tego nie potraficie w danym momencie zrobić. Unosicie głowę, patrzycie w zasłonięte okno i odwracacie się na drugi bok by zasnąć na kolejne kilka godzin. Może wtedy cały marazm minie. 
Problem zwykle tkwi w tym, że apatii nie da się ot tak wyzbyć. Minie kilka dni, może tygodni nim nasz organizm stwierdzi że to już czas coś porobić, a my nie będziemy mieli już żadnej wymówki, która by temu zapobiegła. Z ociąganiem wstajemy, pakujemy się pod prysznic, a potem siadamy przed komputerem. Aktywność fizyczna zakończona, umysłowa męczy o wiele bardziej! Dlatego też Panna odpala lolka i rozentuzjazmowana wita się z First Bloodem. 

Podobna sytuacja ma miejsce zawsze gdy przed Panną staje nauka, bądź sterta prac i projektów do wykonania. Wtedy zawsze znajduje się czas by porobić coś innego, a na koniec użalać się w duchu nad natłokiem zaległych zadań. Zgaduję, że każdy ma podobnie, stąd też ten wpis. Co zrobić żeby się zmotywować do działania? Jak chętnie wyruszyć na trening (z drużyną lub bez niej)? Jak oprzeć się pokusie miękkiego fotela? 
Gdy chcesz iść na trening - ruszaj. Gdy jednak nie chce ci się - biegnij. Powiedział kiedyś pewien celebryta nim zaczął prowadzić vloga o karierze fightera. Czy ją osiągnie? Zainteresowanych odwołuję do tego kanału. 
Wracając jednak do tematu, muszę przyznać, że ma on w jakimś stopniu rację. Tak jak zwykle trening sprawia nam wiele przyjemności i z chęcią na niego idziemy, są też dni w które za nic nie mamy zamiaru się ruszyć z domu. Zła pogoda, złe samopoczucie, pechowy dzień. Po co iść skoro to może sprawić, że będzie tylko gorzej? Jestem chora, nie powinnam się przemęczać. Trening poczeka do przyszłego tygodnia. Zaraz... poczeka? Nie, treningi nie czekają. To my czekamy na treningi. My odliczamy dni do kolejnego spotkania z ćwiczącymi znajomymi i to my w pełni świadomie przygotowujemy się mentalnie do kolejnej serii siłowych ćwiczeń. Nie mamy nic do zaoferowania treningowi, ale on nam owszem. 
Powiedzmy więc, że taka marudna Panna po długiej burzy mózgów decyduje się na ten trening iść. Nadal burczy pod nosem, że to nie jest dobry pomysł, że trafi na zapasy albo akrobatykę, że każą jej robić głupie rzeczy i że będą jej pokazywać techniki tak beznadziejne, że nigdy nie użyje ich w walce. No, po prostu koszmar! Jednak autobus podjechał, a Panna wsiadła. Nie ma odwrotu. Teraz trzeba już iść. Głęboki wdech i kilka ciekawskich komentarzy współpasażerów pomagają rozładować bezsensowne rozdrażnienie. Dociera w końcu na salę, przebiera się i wraz z ubraniem cała frustracja, całe zdenerwowanie znika jak ręką odjąć. Sama Panna nadal nie rozumie czemu tak jest. To jak zmywanie warstwy kurzu, która przez cały dzień się na nas osadzała, uniemożliwiając nabranie pełnego oddechu. Czuje się ulgę. Endorfiny krążą po organizmie. Panna kończy trening wesoła i gadatliwa, tak jak powinno być.

Czasem jednak nie chodzi o zły dzień. Niektórzy zrażają się chociażby dlatego, że zmusza się ich do nadmiernego wysiłku. Zrywaj tempo! Krzyczy któryś z trenerów jeszcze zanim przerażony adept padnie na podłogę. Ostatkiem sił nabiera prędkości i truchtem kieruje się w stronę materaców. Pada, zamyka oczy i skupia się na urywanym oddechu. Wstawaj! Kto leży ten nie żyje! Kolejny wrzask. Gagatek unosi jedną powiekę i podnosi się ciężko. Już nie może, zaraz zwymiotuje. Po cholerę tu przyszedł? Nie ma kondycji. Może wróci jak trochę poćwiczy samotnie i nie będzie już wystawiony na pośmiewisko. 
Nie będzie ćwiczył. Kondycja się nie polepszy. Nie wróci na treningi. A szkoda, bo przecież każdy na początku przechodzi przez to samo. Taka Panna, która teraz robi pajacyki z uśmiechem, kiedyś zdychała przy piętnastu. Pompki często robi damskie, ale za każdym razem coraz więcej. Nie narzeka też przy rozciąganiu, naczelnej torturze każdego treningu. Po miesiącu regularnych ćwiczeń nie robią się już zakwasy, a człowiek męczy się o wiele mniej. Przecież warto poczekać zamiast już na początku się zniechęcać, prawda? 

Co nam oferuje trening poza zmęczeniem? Endorfiny, wzmożony apetyt, lepszy sen, poczucie robienia czegoś dla siebie i bycia lepszym od innych. Czy to mało? Dodajmy jeszcze do tego skupienie się na czymś poza własnymi problemami, smutkami, złamanymi sercami i innymi rzeczami, które na co dzień nie dają nam spokoju. Możemy na treningu wyładować agresję, uwidocznić euforię, wyrazić i zapomnieć o smutku. Jedynie czego nie możemy nieść w bagażu emocji to apatia, ale czy potrafi ona przetrwać cudownie męczącą rozgrzewkę? Wypływa razem z potem, zapewniam. 
Jeśli nie możesz kogoś pokonać, zostań jego sojusznikiem. Powiedział ostatnio znajomy. Panna oczywiście odparła cichym parsknięciem. Jeśli nie możesz kogoś pokonać, trenuj więcej.

Pannie zbliża się sesja, więc pewnie częściej będzie można ją spotkać biegającą po osiedlu. Taki już ma sposób na naukę. Dotleniony mózg lepiej przyswaja informacje, a przerwa na ćwiczenia nigdy nie jest przerwą zmarnowaną. Trzymajcie kciuki! 

A teraz, zamiast czytać, zrywaj tempo i biegnij na trening.


środa, 8 maja 2013

Witaj, operacjo bikini!

Z pięknej zimy przeszliśmy tej wiosny do pięknego lata. Nagły skok temperatury zmusił wszystkich do odrzucenia kurtek i płaszczy. Do założenia pomiętych koszulek i krótkich spodenek. Do pokazania ciała. A ciałka przez zimę często nam przybywa. Cóż, dlatego właśnie trzeba rozpocząć operację bikini!

Plan jest prosty. Jestem kobietą, ergo w genach zapisane mam, że muszę schudnąć za wszelką cenę. Drogie panie, dziś nie pokazujemy pośladków i biustu, dziś eksponujemy wystające żebra i piszczele! Jak tego dokonać, zapytacie. Istnieje bezlik metod! Siłownia, 6W, bieganie, diety, głodówka. Najlepiej wszystko na raz! Bravo doradza, Bravo się zna. A jeśli ktoś tego typu czasopism nie kupuje to pozostaje jeszcze internet, który pewnie zacytuje podobnej treści artykuł i podpisze go swoim imieniem. Jestem specjalistą! Musisz jeść więcej warzyw, mniej tłuszczu, zero słodyczy! A Panna drży na samą myśl, że taki specjalista nie pobiera opłat za swoje dietetyczne porady, jak by to zrobił profesjonalista. Miała oczywiście przyjemność poznać kilku podobnych osobników, rzucając im przed nos czysto hipotetyczne sytuacje.
Wyobraźcie sobie kobietę, która trenuje od jakiegoś czasu. Ma rozwinięte mięśnie brzucha, które zasłania ta ostatnia oponka tłuszczu, przez co nie widać kaloryfera (czy też jego zarysu). Teraz ta kobieta chce się oponki pozbyć, jednak musi zrobić tak żeby brzuch był płaski, a nie umięśniony. Jak tego dokonać?
Jedni krzyczą nie jeść słodyczy, drudzy każą sięgnąć po warzywa. Ktoś mówi o piciu dużej ilości wody, ktoś inny... cóż. Nie ktoś inny, a większość głosuje za bieganiem.
Jakiś czas temu Panna dostała bardzo ciekawy artykuł na temat tego, że kobiety biegać nie powinny. (Dla zainteresowanych link tutaj.) W dużym skrócie, autor mówi głównie o kobietach które potrafią biegać 20 godzin tygodniowo. To nam daje prawie 3 godziny dziennie spędzone głównie na bieżni. Nie wiem czy non stop, czy z przerwami na ćwiczenia, jednak te 3 godziny szczerze mnie przerażają. Najwyraźniej powinny przerażać nie tylko mnie, bo nadmiar wysiłku, połączony z dietami odchudzającymi, zmusza organizm do magazynowania większej ilości energii. Tłuszczu, mówiąc jaśniej. No i takie miłe panie, niesamowicie pewne swojego, zamiast chudnąć, tyją. A zamiast eksponować potem na plaży swoją zgrabną sylwetkę, spędzają jeszcze więcej czasu na bieżni, jeszcze bardziej niszcząc swój metabolizm.
A może to ich sposób na życie? Może biegnąc uciekają od problemów świata zewnętrznego, skupiając się na uzupełnianiu płynów w organizmie? Może, może. Przede wszystkim jednak czują potrzebę podzielenia się tą smutną prawdą z fejsbuczkiem, ze znajomymi. Po kilku głębszych zamykają się w łazience, by krokodylimi łzami zalać wyświetlacz domowej wagi.
Dlaczego kobiety nie powinny biegać? Bo za bardzo biorą wszystko do siebie. Panna także. Ktoś kiedyś powiedział, że kobieta ma być chuda i stało się to naszą obsesją. Może potrzebny nam psycholog, który nauczy nas jak akceptować samą siebie? Który wpoi nam, że kolejna fałdka tłuszczu czyni nas lepszymi od anorektyczek czy bulimiczek, że zazdroszczą nam kobiety, które za zwiększenie masy dałyby wszystko.

Jestem gruba. Zaprzeczysz? Potwierdzisz? Żadne z tych rozwiązań nie jest polityczne poprawne. Albo delikwentka nie uwierzy, albo poczuje się skrzywdzona i wyśmiana, a przecież nie taki efekt chcemy uzyskać. Panna ma na to sposób niezawodny. Zawsze proponuje taniec brzucha.
Może to pięknie zdobione stroje, nieco za skąpe by bezwstydnie pokazać się w nich na ulicy. Może to lustra z którymi musimy się zmierzyć na każdych zajęciach. Może to świadomość kontroli nad własnym ciałem. Coś sprawia, że każda kobieta zaczyna akceptować samą siebie. I nie chodzi o to, że się chudnie, że nabiera się super zgrabnej sylwetki, nie. Śmiem zauważyć, że te dobre tancerki do najszczuplejszych nie należą, a i więcej potrafią zrobić niż ich wychudzone koleżanki. Dlaczego? Bo kobiece ciało jest piękne takie jakie jest i choć każdy chce nad nim pracować, nie można oczekiwać niemożliwego. Najlepiej ukierunkować motywację na coś innego niż usilne próby zmienienia samej siebie. Czemu nie zacząć ćwiczyć dla dreszczyku emocji, dla radości z życia, dla cudownego towarzystwa, dla spokoju wewnętrznego. Dla zdrowia. Dla samoakceptacji.

A tak z całkiem innej beczki, Panna Czołg pojawiła się na dzisiejszym treningu! Wrzeszcząc jak upośledzone dziecko umiliła wszystkim trening i sprawiła, że świat stał się piękniejszy. Właśnie dlatego, Czołgistko Qwerty, tutaj właśnie Panna składa Ci życzenia z okazji urodzin, które miały miejsce wczoraj. Szczęścia. Zdrowia. Kondycji i dobrego naciągu. Oczywiście życzyłabym Ci także abyś wróciła na treningi, by miecz Twój zawsze trafiał celu i byś okaleczyła jeszcze więcej przeciwników; ale powinien to zrobić raczej Żelek, on o wiele lepiej zna się na tego typu życzeniach. Trzymaj się więc i do zobaczenia jak najszybciej. MYK!  
Panna także miała urodziny, ale czy to ważne? W tym roku nie było prezentu godnego opisania tutaj. Było za to mnóstwo ciastek! Panna kocha ciastka. 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Panna i jej chęć bycia modelką

Żeby zrozumieć konsternację Panny, muszę was najpierw wprowadzić w odpowiedni kontekst. 
Otóż, każdy ma znajomego, który lata z lustrzanką i robi zdjęcia każdemu kto wyrazi nawet mało wyraźną zgodę na pozowanie (albo po prostu nie zasłania się odruchowo przed obiektywem). Tak, każdy ma takiego znajomego. Z wyjątkiem Panny. Może wynika to z tego, że swojego czasu często wyśmiewała wszystkich fotografów w swoim otoczeniu, uważając ich za niezbyt bystre formy życia. Może dlatego, że każdemu kto kiedyś miał chęć zrobienia zdjęcia bardzo dobitnie groziła połknięciem "tego cholernego obiektywu". Summa summarum, Panna znajomego fotografa nie ma, ale ma znajomych, którzy są fotografowani. Każda dziewczyna ma serię zdjęć robionych profesjonalnym sprzętem, na których wygląda na szczęśliwą. Jest uśmiechnięta, zdecydowanie dobrze się bawi, a przede wszystkim jest piękna. Oczywiście nie mam tu na myśli profesjonalnych (bądź mniej profesjonalnych) modelek, bo te radość okazują jedynie, gdy pasuje to do koncepcji, a najczęściej stoją z rozchylonymi wargami, eksponując idealnie zaznaczone kości policzkowe. No, dobra, idealnie zaznaczone wszystko. 
Potem, dosyć niechętnie, przeglądam swoje zdjęcia i w duchu stwierdzam, że te najlepsze wykonał samowyzwalacz, a na reszcie raczej byłam podpita. Mniej lub bardziej. Cholera, przecież trzeba to zmienić! Jak samo zdjęcie nie może wydobyć wewnętrznego Pannowego piękna (a pfe!), to pewnie Photoshop potrafi! Przecież nawet Potwora wyglądała dobrze po drobnej korekcie twarzy.

Dość marudzenia, mruknęła do siebie Panna, zacierając ręce. Trzeba działać! I odnalazła magiczną stronę maxmodels, gdzie wielu domorosłych fotografów gromadziło swoje portfolio. Właśnie, domorosłych. Emilka, lat 14, Kamila, lat 17, Magda, lat 15... Serio? Poważnie? Nie ma nikogo w normalnym wieku, kto może zapracować na sprzęt, kursy fotograficzne i oryginalną wersję programu graficznego? Był. Pan X, lat 54. Wpaść z nieletniej pod pedofila, nie, to zdecydowanie nie było miejscem dla Panny. Tej samej, która jeszcze niedawno groziła śmiercią każdemu kto się zatrzymywał by popatrzeć jak mierzy suknie na konwencie. 
Kolejną próbą był konkurs. Polub stronę, udostępnij zdjęcie, napisz nam jaką sesję byś chciał, a my spełnimy twoje marzenia! I Panna napisała. 
Trenuję szermierkę historyczną, walczę mieczem długim, ewentualnie rapierem. Kiedyś było to dość typowe zajęcie, dzisiaj jest niemal niespotykane, szczególnie wśród kobiet. To jest właśnie mój pomysł na sesję - pokazać, że szermierka może być kobieca. Nie chodzi mi o pozowanie z zadartą głową, rozchylonymi wargami i bronią opartą o ziemię, takich jest dużo. Chciałabym czegoś bardziej dynamicznego, eleganckiego, może nawet dopasowanego do jakiejś epoki - suknie, bufki, gorsety czy loki. 
Oczywiście, Panny mają twarze za mało wyjściowe by podobny konkurs wygrać. Nie wygrały, ale nie przejęły się tym też jakoś szczególnie, bo kolejna fotografka pojawiła się na horyzoncie. Pełna entuzjazmu pochwaliła pomysł, zaproponowała termin gdy już stopnieją śniegi i zrobi się cieplej. Przystałam, zadowolona z faktu. 
Zadowolona wtedy, przez dłuższy czas miała Panna chęć chwalić się wszystkim dookoła że będzie miała prawdziwą sesję fotograficzną! Z bronią! W stroju epokowym. Potem jednak oprzytomniała, zdając sobie sprawę, że własnego miecza nie ma, sukni nie ma, a hejt jaki na nią spłynie będzie mało przyjemny. Skąd hejt? Zawsze był, a przynajmniej powinien być. Trolle się dokarmia wszystkim co wpływa do internetu. Nawet teraz, publikując ten wpis, jakiś troll pewnie zaciera ręce, szykując morderczą kontrę. Sama bym tak zrobiła na miejscu kogoś innego. 

Bała się więc Panna hejtu, nie miała sprzętu, powoli traciła też chęci. Czy warto? Czy to jest to czego chcę? Czy serio nadaję się do podobnych zabaw? Przecież zawsze wolałam bić, kopać, biegać, skakać, zamiast stać i się szczerzyć do maszyny, która kradnie część duszy i przelewa ją na papier, czy też ekran. Jednak gdy wątpliwości wzrastają do niemożliwego do zniesienia poziomu, a kompleksy powoli przeważają, Panna przypomina sobie Pyrkon. 
Pyrkon był czasem zabawy, gdzie ludzie biegający z aparatem byli na porządku dziennym. Równie normalni byli faceci bijący się na środku sali. Przykuwali spojrzenia, ludzie się zatrzymywali i patrzyli jak broń się spotyka z kończynami, a potem oddalają się od siebie by zatamować krwotok. Bo, oczywiście, ochraniaczy nie było. Po co komu ochraniacze na stal? To mało widowiskowe! Jednak takie pokazy mają to do siebie, że dobiegają końca, ludzie zaczynają się rozchodzić, broń leży. I kusi. I szepcze. I woła. I błaga. Sięgasz więc po nią, luzujesz kostium i machasz dla próby. Znajomy świst zapewnia, że wszystko jest w najdoskonalszym porządku. A potem odlatujesz w tańcu. Tańcu z Mieczem. Nawet nie zauważyłam gdy jakiś koleś zaczął robić zdjęcia. A potem jeszcze kilku. 
Chyba właśnie takich zdjęć potrzebuję, gdzie będę robić to co umiem najlepiej, tym samym nie musząc się przejmować nienaturalnym trzecim okiem, starającym się uchwycić każdy mój krok. Innymi słowy, Panna nigdy modelką nie zostanie, bo nie ma takich aspiracji. Aktorką też nie. Ale udokumentowanie tego co kocha jest akceptowalne od czasu do czasu. 

To co, zdjęcia? Czy może to Pannie odradzicie?

wtorek, 9 kwietnia 2013

Kobiety a treningi

 Nic tylko treningi i treningi. Ważniejsze są ode mnie? Nie kochasz mnie? Nie kochasz! Musisz decydować, albo ja, albo to głupie machanie patykiem, inaczej z nami koniec! Nie, tym razem nie o takich kobietach (ciałem i duchem, oczywiście).


Ja nie wiem jak to robisz. Fochać się nie fochasz, jesz tyle co ja, a jeszcze do tego broń biała. Jesteś kobietą? Panną. Jestem jedynie (i jedyną!) Panną.
Kolejne spotkanie Nierządu i kolejne zgłoszenia na treningi. Błysk w oczach, entuzjazm, euforia wręcz. Może tym razem będzie to kobieta? No, powiedzcie, że kobieta! Dwóch facetów. Niestety. Nierząd znów przygasa.
Czasem jednak się pojawiają. Kiedyś, przymuszane przez jednego z uczestników, jako że były jego studentkami. Później zjawiały się dziewczyny trenujących. Siadały na ławeczce, obserwowały przez pół godziny, a potem stwierdzały, że nudzą się niemiłosiernie i wychodziły. KFC jest niedaleko, miasteczko akademickie także, więc siedzenie na sali i patrzenie na grupę pocących się facetów wydaje się zdecydowanie mniej ciekawe. W końcu, jest też ostatnia grupa, niesłychanie liczna, bo złożona z czterech (nie wliczając Panny) dziewczyn. Zostały na dłużej, ale i to nie powstrzymało ich przed odejściem. 
Gdy pojawia się nowa adeptka, zaczynają padać pytania. Nie, nie jest to typowe dlaczego szermierka? Najpierw trzeba wiedzieć jak długo się zostanie. I po co konkretnie się przyszło. Odpowiedź dla treningu, tak oczywista dla większości, niestety nie jest tą najczęściej podawaną.
Po co dziewczyny przychodzą na treningi? Bo ktoś je przymusił. Bo szukają faceta sportowca. Bo szukają faceta jakiegokolwiek, niekoniecznie sportowca. Bo chcą zostać Wiedźminkami, bądź ich marzeniem jest potrzymać miecz. Broń larpowa oczywiście się nie liczy, takiej może dotknąć byle plebs. Nie znalazłszy tego, czego szukają, odchodzą, ciesząc się z poznania nowych ludzi, którym do końca swoich dni będą musiały tłumaczyć, że już nie są zainteresowane treningami i nie mają zamiaru wrócić. Albo że wrócą, przyjdą na kolejny trening. I nie przychodzą, bo tydzień w tydzień wypada im coś nowego.
Oczywiście, jako grupa, mamy specjalistę, który z własnej woli zajął się przykrym obowiązkiem przypominania pannicom o opuszczonych treningach. Specjalistą tym jest Żelek i sprawuje się w swojej funkcji idealnie. Najpierw dodaje niczego nieświadomą dziewczynę do znajomych na facebooku i zaczyna lubić większość zdjęć jakie ofiara upublicznia na swoim profilu. Potem przychodzi czas na komentarze. Dziewczyna ma urodziny? Życzę ci miecza i żebyś wróciła na trening! Nowe zdjęcie? Jak ja cię dawno nie widziałem! Kiedy pojawisz się na szermierce żeby to zmienić? Wyobraźcie sobie co by było gdyby nasza ofiara zaczęła publikować posty związane ze sportem*. Biedne, biedne dziewczyny, tak skrzywdzone przez los, tak podatne na krytyczne komentarze. Ale nie, to akurat nie jest prawdą. Pod nożem krytyki lądują jedynie młodzieńcy, którzy w pewnym momencie zdecydowali przestać uczęszczać. Tylko w ich przypadku nie ma mowy o skrupułach. 

Dobrze, potencjalna adeptka zdołała odpowiedzieć na pytania. Znosi też dzielnie ciekawskie spojrzenia otaczających ją młodzieńców. Panna roztacza nad nią opiekuńcze skrzydła, oferując całą cierpliwość świata, a Trener od czasu do czasu zerka, podchodzi, koryguje i komentuje. Przecież to niesamowite uczucie być w centrum zainteresowania całego szermierczego światka! Nikt by w takim momencie nie odszedł, bo czemu? Przecież tak będzie zawsze. Ba! Będzie nawet lepiej. Gdy już nauczę się podstaw i pokażę jak dobra jestem to zaczną mnie wielbić, nosić na rękach, koronować i bić pokłony - myśli adeptka, przerywając sekwencję ośmiu ciosów. Stara się potajemnie zlustrować każdego obecnego na sali samca i wybrać przyszłą miłość swego życia. Nagle zapomina o siłówkach, piramidkach, pompkach i, oczywiście, treningach zapaśniczych. Głównie te ostatnie wykluczyły sporo samic z naszego małego stadka. 
Pamiętam, jak kazano nam nosić partnera z jednego końca sali na drugi, w szerz, co by się za bardzo nie zmęczyć. Istota z którą byłam w parze ważyła niewiele, piórko, w porównaniu z Grubym Baronem. Przeniosła mnie (och, co za ból pleców! ona więcej nie może!), a gdy przyszła moja kolej, zaczęła się szamotać. Nie była to panika w odpowiedzi na podnoszenie, nie. Przekaz był jasny, bo werbalny. Nie, zostaw! Jestem gruba! Dostaniesz przepukliny! Nie pierdol, proszę. I myk pod pachę i truchtem! 
Oczywiście, nie każde dziewczę miało problemy z zapasami. Panna Czołg, która już trenowała dwa lata gdy ja się zjawiłam, była przeszczęśliwa, bo w końcu znalazł się ktoś lżejszy od niej. I pokochała noszenie strażackie, a dźwigni uczyła się bardzo chętnie. Niestety, zaginęła szukając sensu swojego życia. Nabiła już wystarczająco dużo guzów i poraniła wielu przeciwników. Pora na przerwę, bo wrócić wróci, nadal żywię cichą nadzieję, że nie opuści mnie póki śmierć nas nie rozłączy. A jeśli nawet, to zawsze pozostają nam wspólne tańce. 
Czapla, nasza kochana Wiedźminka, w zapasach próbowała się z najlżejszym z młodzieńców naszej grupy i poległy jej plecy. Ale trzeba przyznać, że poza zapasami, dawała sobie świetnie radę i ćwiczyła sumiennie, nie wymawiając się odmiennością płci. Niestety, przy którymś ćwiczeniu wykręciła sobie kostkę i już więcej nie wróciła.
Kiedyś przyszła też Gitarzystka ze swoim chłopakiem. Zawsze ćwiczyli razem w parze. Raz ona tłukła go po palcach, raz robił to on. Wtedy rozstawali się na chwilę by ćwiczyć z innymi, potem godzili się i wracali do wspólnego treningu. Niestety, życie poskąpiło im czasu, a szermierzom wyczucia. Skrytykowali kapelę Gitarowej Panny i zniechęcili ją tym do dalszych zmagań z mieczami. 
Gdzieś po drodze przewinęła się też Panna Czołg v2.0. Po dwóch tygodniach uznała, że nie widzi efektów i opuściła nas, mimo że Żelek nadal dzielnie naciska i wypomina drogą internetową. Fakt, efektów nie było, obiekt westchnień nawet do niej nie mrugnął. Kunszt szermierczy także w te dwa tygodnie się nie rozwinął. Szkoda. 
Czwartą była istota o imionach różnych, lecz tu może pozostanie Księżniczką, jako że suknie jej zdecydowanie godne są królewskiej córki. Tak, to ona uważała się za niegodną noszenia przez Pannę. Dziewczę na tyle niepozorne, że nawet podczas posiłków po treningu milczała, bawiąc się biżuterią. A pan profesor od relacji międzyludzkich ostrzegał, znak to dobry nie jest. Marzyła o pomachaniu prawdziwym mieczem i takowy do ręki dostała już pierwszego dnia. Cóż, marzenie spełnione, po co miała przychodzić dalej? Trener nie pozwalał się nazywać Senseiem, rozciągania poprowadzić nie mogła, a brat Barona kazał jej upadać na materac, jakby było w tym coś trudnego. A potem jeszcze nią rzucano o matę! Dość tego, trzeba wrócić do baletu. I wróciła. 

Każdą z nich wspominam z cichą sympatią. Uśmiecham się lekko, głowę przechylam. Może i na mnie przyjdzie pora by zrezygnować z tego co teraz jest dla mnie sensem życia? Tylko co będzie moją wymówką? Musi być oryginalna. Może brak czasu, złamane serce? Może wyrzucą mnie za wydłubanie komuś oka rapierem, lub wyjadę w poszukiwaniu sekretnych technik za dwieście eskudów i zapomnę o tej małej grupce przyjaciół, która tak serdecznie dzieli się ze mną wodą, potem i ciosami?
Chyba jeszcze nie pora, tymczasem będę udoskonalać powód odejścia.



*Ważne - piłka nożna sportem nie jest.

czwartek, 28 marca 2013

O tym jak Panna trenerem zostać chciała

Zbrzydło jej już prowadzenie krótkiego rozciągania i korygowanie początkujących od czasu do czasu. Panna ma swoje aspiracje, musi się rozwijać i podejmować odważniejszych zadań. Właśnie dlatego postanowiła stać się trenerem choć na jeden dzień.

Zaraz przed wyjściem na trening pojawiła się wiadomość, że prowadzący niezbyt mogą się pojawić. Najpierw irytacja - ale jak to? Przecież to ich obowiązek, ludzie czekają z niecierpliwością. Żelek nawet postanowił pojechać dzień później do domu, żeby tylko stawić się na salce. Nie może tak być! Trzeba coś z tym zrobić! I Panna coś zrobić mogła - mogła trening ten poprowadzić. Tu wymieszała się z radością konsternacja, nieco niepewności, dużo planów.
Wsiadła więc Panna do autobusu i myślała dalej. Rozciąganie. Tak, dużo rozciągania im się przyda, szczególnie że ostatnio było zaniedbywane. Sprawię, że będą wyć z bólu, dociskani przez drugą osobę do podłogi. Tyle potrafiłam zdziałać. Ale co potem? Przyszło dużo nowych,  nikt im nie pokazał starych technik, wszystkie zostały wyparte przez krótkie, bardziej dynamiczne sekwencje. Może właśnie to powinniśmy powtórzyć? Przecież to wstyd nie znać wiatraka. To samo tyczy się ciosu na kolana, który pewnie też ma swoją nazwę. Tak właśnie myślała Panna jadąc, idąc i w końcu przebierając się w szatni.
Dziś ja poprowadzę trening. Uśmiechnęłam się, pozwalając na chwilę zamieszania w szeregu. Kto by się spodziewał! Tak, dokładnie, kto? Cherubin wydawał się niezadowolony. Skoro nie ma prawowitych trenerów to przecież on powinien to prowadzić! Odmówiłam jednak. To może chociaż rozgrzewkę - nalegał, a ja nadal uparcie kręciłam głową. Nie żeby coś, ale czasem też chcę zrobić coś kreatywnego, przecież mogę, prawda?
To mogę już iść do domu? Znów on. Pięknie. Cała motywacja zebrana w drodze wyparowała. Panna przygryzła wargę i wyrównała oddech. Nie będzie krzyczeć. Przecież Cherubinek jedynie się przekomarza, nic więcej. Przecież nikt nie chciał mi tam sprawić przykrości. A jednak komentowali. Bo oni chcą skakać przez skrzynię, bo oni chcą robić przewroty, bo nie chcą zrywać tempa, bo to i tamto im się nie podoba. Bo najwyraźniej trening będzie, najprościej rzecz ujmując, chujowy. I w tym momencie Panna się poddała. Skończyła przebieżkę i ucieszyła się w duchu, że Skoczek jednak przyszedł i ma siłę zająć się ludźmi.
Moje plany w większej mierze się sprawdziły. Było dużo rozciągania. Było 5 minut naciągu, było cierpienie, jęki i ból. Krytyczne komentarze ucichły, bo inni byli zajęci stękaniem i proszeniem o litość. A Panna spokojnie korygowała drobne błędy, robiąc przynajmniej za asystentkę. I była to praca o tyle przyjemniejsza, że tutaj nikt Panny nie osądzał. W sam raz.

Mała niepozorna psychopatka z której zdaniem niewielu się liczy. Ale to minie. Niebawem.

czwartek, 14 marca 2013

Kontuzje i choroby

Katar towarzyszył mi od zawsze. Kichałam w zimie, prychałam w lecie, nie ruszałam się z domu bez przynajmniej dwóch paczek chusteczek i kropli do nosa. Problemy z gardłem były codziennością, a bóle związane z grypą czy innymi czynnikami (głównie chronicznymi) wcale nie były mi obce. 
Brzmi jak reklama lekarstwa cud? Jeszcze nie, ale za chwilę zabrzmi, ponieważ wraz z rozpoczęciem treningów nagle wszystko zniknęło. Dobrze, przyznam, że nie tak nagle, ale zeszłej zimy chorowałam tylko raz (jeszcze w święta, gdy jedynie marzyłam o szermierce), za to tej nie chorowałam wcale. Żadnych gryp, przeziębień, zapaleń czegokolwiek, jedynie lekki katarek, ale kto by się katarkiem przejmował? Zdecydowanie nie Panna. 
Moja terapia wstrząsowa zaczęła się już w styczniu. Pierwsza prawdziwa zima, śnieg, mróz. Stojąc zbyt długo na zimnie czułam jak zamarzają mi poliki, uniemożliwiając wyraźną wymowę. No i telepałam się jak osika. Pewnie dlatego chętnie chowałam się w barach, sklepach czy innych ciepłych miejscach, w tym także w cudzych ramionach. Nie, nie pomagało. Marzłam dalej. Czułam jak moje buty z każdą chwilą wypełniają się lodowatą wodą. Czapka nie chroniła uszu. Przez kurtkę przedzierał się okropny wiatr, niosący za sobą zamieć. Ale Panna zaczęła trenować, musiała poprawić kondycję, musiała się wzmocnić. Panna postanowiła zrezygnować z autobusów i chodziła. Chodziła na uczelnię, chodziła do domu, chodziła z psem, chodziła na spacery. Chodziła trenować na boisko gdy robiło się już ciemno, gdy żaden pijany człowiek nie śmiał już przysiąść na ławeczce z obawy przed odmrożeniami. 
A potem pojawiły się deszcze. Była to wiosna? A może jesień? Pogoda jak pod psem, a my na drugim końcu miasta gotowi do treningu. I cóż że niewiele tamtejszych autobusów jeździło w moje okolice? Wystarczyła drobna podwózka, resztę drogi można było przejść. Szło się w ulewie, czując jak całe ubranie powoli przykleja się do ciała, tak samo jak włosy. Nie wyjmujemy jednak parasolki, nie ma nawet takiej opcji. Parasolki są dla słabych. Dopiero w domu panikowałam i szybko przebierałam się w ciepłe ubrania, wypijałam herbatę z sokiem z czarnego bzu i suszyłam włosy. Hart ciała także ma swoje limity. A przynajmniej miał wtedy.

Kiedyś kolega miał gorączkę, może było to zapalenie płuc? W każdym razie wyciągnąłem go na mróz, -20 stopni, i trenowaliśmy w parterze. Nie wyobraża sobie Panna jak szybko wyzdrowiał! Często słyszałam tę historię, pewnie jest jedną z ulubionych Trenera. I mimo że niewiarygodna, ma w sobie jakieś ziarnko prawdy. Postanowiłam przestać uznawać choroby. Katar nie jest powodem do zostania w łóżku. Przy gorączce potrafiłam robić absy żeby nie męczyć się z bezsennością. Nawet grypa żołądkowa nie zmusiła mnie do opuszczenia treningu, zrezygnowałam jedynie z jedzenia. I to też nie całkiem!

Tak samo jest z kontuzjami. Oj, jak my się śmiejemy z kontuzji! Temu wysiadło kolano, ha, jest taki słaby bo nie może ćwiczyć. Tamten o mało nie dostał sztychu w oko. Inny ma poobijane palce. 
Panna chodziła już z guzem na czole, miała sińca na oku. Stłuczeń już nawet nie liczy, czasem tylko eksponuje niektóre jeśli ładnie się rozleją pod naciskiem ubrań. 
Dostała Panna także w palca. Z własnej winy. Koleżanki oczywiście namawiały żeby poszła z tym do lekarza, bo paluch napuchł bardziej niż zwykle, zblokował staw, nie można nim było ruszać. A i siny się zrobił. Straszyły złamanym paliczkiem, krzywymi palcami na starość i innymi równie złowieszczymi konsekwencjami. Panna za to uparcie odmawiała wizyty, bandażowała palucha i chodziła na zajęcia jakby nigdy nic. Miała cichą nadzieję, że paznokieć posinieje i zejdzie w końcu, bo tym także ją często straszono, a sama chciała się przekonać jak paskudne jest to uczucie. Nie zszedł. Ma się dobrze, upstrzony jedynie kilkoma plamkami, które bardzo efektownie wyglądają w zestawieniu z czerwonym lakierem do paznokci. 
I mimo, że uparta jest ta Panna i do lekarza iść nie chce, to na razie odpuściła sobie sparingi w obawie przed ponownym trafieniem w to samo miejsce. Bo minęły trzy tygodnie, a kciuk nadal boli i czasem jeszcze straszy lekką opuchlizną. Wtedy jedynie zerkają na siebie, paluch i Panna, i wzdychają, zgodnie przyznając, że najwyższy czas wrócić do pełnych treningów, coby nie zasiedzieć się za bardzo i nie zacząć się obawiać bólu. Spadłeś z konia? Wsiądź jeszcze raz! Dlatego kolejny tydzień powinien być już tym sparingowym. Mam nadzieję. 

Najgorsze jest jednak zmęczenie, to psychiczne, które ciągnie za sobą fizyczne konsekwencje. Ostatnio właśnie nie mam na nic praktycznie czasu. Niewiele jem, jeszcze mniej śpię, starając się nadrobić wszystko co mam do zrobienia. I poradzić sobie z życiem prywatnym, które także nie mieni się zbyt jasnymi barwami. W takich momentach zastanawiam się czy powinnam pojawiać się na treningu taka słaba i niewyraźna. Obawiam się, że ludzie będą mieli mi za złe, że wyłamuję się z grupy nie mogąc wykonać jakiegoś ćwiczenia, albo robiąc coś byle jak (bo jeśli jestem w pełni zdrowia i robię coś na odlew to wszystko jest w porządku). Nie chcę też pokazywać się innym smutna czy ledwo przytomna. Zbyt wiele radości czerpię z ich towarzystwa, żeby ich martwić moimi głupiutkimi problemami. 
Nie jem? Przejdzie mi. Nie śpię? Postaram się zmęczyć jeszcze przed snem. Nie mam czasu? Na trening czas jest zawsze. A jeśli jest mi słabo, kręci się w głowie, lub zatyka uszy, nie powiem nic. Odetchnę głęboko, uniosę głowę i nie poproszę o pomoc. Będę ćwiczyć dalej, a potem wrócę o domu o własnych siłach. Choćbym się miała czołgać. 
Panny nie przyznają się do swoich słabości. Panny w ciszy je przezwyciężają. A gdy cierpią, to w samotności.

Może zakończenie nie jest zbyt pozytywne, ale jego konsekwencje owszem, pozwalają nam się wzmocnić. Byle walczyć! 
Dum spiro, pugno. Póki oddycham, walczę.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Zwierzątka z makaronu

No, może niekoniecznie zwierzątka. Nie są też z makaronu, ale! Ale muszę pochwalić się co Panna genialnego dziś zrobiła na tej swojej uczelni. Trzeba też napomknąć, że jej okrzyki entuzjazmu było słychać poza salą. Sztuka, tak. Po raz kolejny Panna zabłysła swoją znajomością Painta. 




piątek, 22 lutego 2013

Teoria

Ostatnio coraz częściej mam wielką ochotę coś napisać. Wchodzę w panel nawigacyjny, układam dłonie na klawiaturze... i nie wiem co dalej. Chcę, ale nie wiem o czym. Chcę, ale nie mam czasu. Chcę, ale znowu ktoś się do mnie odzywa, odwracając moją uwagę od migającego kursora. No szlag by ich wszystkich trafił.
Dziś piszę zamiast przygotowywać się do popołudniowych zajęć, wszak blog ten jest ważniejszy od wyszukiwania interesujących wiadomości w internecie.

Niedawno Łasica wróciła do treningów szermierki. Co prawda w innym mieście, ale często mi opowiada i komentuje co ciekawego się u niej dzieje, czego się uczy i co z tych ćwiczeń wynosi. Oczywiście, są problemy, niektóre nawet podobne do tych z którymi ja się zmagałam swojego czasu. Jednym z najważniejszych jest teoria, która zaczęła się jeszcze zanim pierwszy raz sięgnęłam po jakąkolwiek broń ze świadomością, że za chwilę będę nią machać w bardziej lub mniej kontrolowany sposób.
Miecz składa się z ostrza, jelca, rękojeści i głowicy. Uwaga! Jeśli Sienkiewicz pisze, że ktoś się gładził po głowni, nie chodzi o ostrze, a o głowicę. Proszę zapamiętać. Pamiętam i wspominam tęsknie tamte momenty. Stałam spłoszona, nie patrzyłam jeszcze sceptycznie na Trenera i, mimo że byłam świadoma jakiegoś podstępu, trolla czy hejtu, to pobierałam te lekcje podstaw podstaw z entuzjazmem. Skąd mogłam wiedzieć, że miecz nie przetnie ot tak zbroi czy kolczugi? Przecież na filmach byle draśnięty rycerz padał i krwawił. Nie widziałam też sensu w celowaniu w twarz przeciwnika, bo po co? Przecież ręce bardziej się męczą gdy nie opieram broni na ramieniu czy gdziekolwiek indziej. Ręce nie mogą być zmęczone podczas walki!
Podobne wątpliwości męczyły mnie jeszcze podczas pierwszych oficjalnych treningów, gdzie przestano nam cokolwiek tłumaczyć. Nikt mi nie powiedział, że wyciągając ręce zyskam na zasięgu, a uginając kolana zwiększę swoją prędkość. Robiłam to co inni, może nieco na odlew, ale byłam tak zmęczona rozgrzewką, że był to jedyny moment na odpoczynek przed siłówką.
Po treningach wracałam do domu i zdawałam relacje znajomym, śmiejąc się z tego co wtedy wydawało mi się bezsensowne. Przewroty? Zbędne! Zapasy? Ach, zapasy. A może te śmieszne wypady przy których wyglądamy jak upośledzone kangury z bezwładną jedną nogą? Toż to idiotyczne! Pewnie gdybym teraz usłyszała podobne komentarze, to zabiłabym, wtedy po prostu starałam się dobrze bawić.
Czasem na wyjaśnianie mi teorii kusił się Jeż. Był to dla niego świetny sposób żeby nie ćwiczyć, a dla mnie by pogłębić moją jakże płytką wiedzę. Wiedziałam, dlaczego przy sztychu obraca się ostrze, albo czym różni się głupiec od ślepca. Czasem też ćwiczyliśmy dodatkowe sposoby obrony przed konkretnym ciosem, innymi słowy, Panna starała się obić Jeżowi paluchy i wszystko co tylko się dało. A on się bronił. Ogólnie był dobrym manekinem, który niewiele się ruszał. Prawie jak półmartwa mysz, którą daje się lwiątku by nauczyło się polować. Tak.

Dziś sytuacja nieco się zmieniła. Czasem Panna czuje pokusę by poinstruować w czymś nowych adeptów. Zwraca im uwagę jak ważne jest wszystko co ćwiczą (chyba że nadal uważa coś za bezsensowne) i zanudza teorią, za którą zaczęła nagle przepadać.
"Celuj w twarz, w oczach przeciwnika skraca to optycznie miecz, przez co nie można dokładnie ocenić odległości", mawiam czasem, przypominając sobie wszystko czego mnie nauczono do tej pory. Poprawiam broń na ramieniu i unoszę dumnie głowę gdy ktoś zadaje mi jakieś pytanie. Zazwyczaj potrafię na nie odpowiedzieć, uświadamiając sobie że jednak coś wiem. No i pewnie rosnę w oczach osoby pytającej. Jej, dziewczyna zna się na broni i na walce. Super. Czasem chciałabym żeby inni tak o mnie myśleli. Zawsze to lepszy komentarz niż Podnieca mnie twój miecz i inne pochodne.
Patrz jaki fajny filmik znalazłam szukając trudnych nimieckich nazw! Łasica przesyła mi link, w który zdarzyło mi się już nieraz kliknąć. Rzucam jakimś komentarzem, wracam do poprzedniego zajęcia. Po chwili znajduję listę i opisy ciosów. Powstrzymuję się od wyjaśnień, znów zajmując się czymś innym. To nie moja adeptka, nie będę się wymądrzać. Dam radę.
Gdy instruuję adeptów mam nieodparte wrażenie że za dużo mówię. To frustrujące.

Niedawno kolejny wykładowca zauważył, że czasem zjawiam się na zajęciach z bronią i oczywiście zaczął dopytywać. A co? A dlaczego? A po co? Ale jak to?
A jak zostać trenerem? Spytał, lecz nie odpowiedziałam. Dziś wydaje mi się, że potrzeba niewiele, skoro nawet Żółw nazywał trenerem siebie. Musisz znać trochę teorii, umieć liczyć do ośmiu, krzyczeć "pozycja!" i udawać że wiesz jak korygować innych. Myślę, że też bym sobie poradziła. Zostanę trenerem i to lepszym od Żółwia.

Panna Trener, jak to dumnie brzmi.

sobota, 16 lutego 2013

Hyc o podłogę

"...techniki zapaśnicze do walki w zwarciu."
Nie rozpoznawałam jeszcze żadnej twarzy gdy Skoczek kazał dobrać się wagowo w pary. Po kilku treningach wypełnionych przewrotami we wszystkie możliwe strony był to pozornie pozytywny obrót spraw. Pozornie. Nie spełniałam kategorii wagowych zapasów kobiet, skąd miałam wziąć kogoś podobnej wagi na sali pełnej, hm, facetów? Młodzieńców. Sali pełnej młodzieńców. 
Wszyscy już znaleźli sobie partnera, ja stałam sama. Podszedł Żółw, uśmiechając się dobrotliwie. Cóż, nie zapowiadało się to tak źle. Był tylko chwyt zapaśniczy, za biceps i pod ramię, a teraz przepchnij przeciwnika. Oczywiście! Jakby unikanie potu było zbyt małym wyzwaniem. 
Przypomniałam sobie wtedy moje koszykarskie zmagania jeszcze ze szkoły, gdzie starałam się stanąć na poziomie kolegów z klasy. Nie nauczyłam się dobrze grać, choć znałam zasady. Gdy nie było presji niezgorzej też rzucałam, choć najbardziej przywykłam do blokowania przeciwników. Niestety, jako osoba raczej drobnych rozmiarów, miałam tę przyjemność że przeciwnikom sięgałam gdzieś nieco ponad ramię, przez co mój nos był ulokowany idealnie na wprost ich pach. Nie golili pach, a koszulki nie miały rękawów. Wtedy też pogodziłam się z egzystencją gorzkiego potu. Wszechobecną egzystencją, pragnę dodać. 
Gdy już zaczerpnęłam ze wspomnień dostatecznej wiedzy na temat przemokniętych koszulek i opanowałam grymas na twarzy, pozostało mi tylko jedno zadanie - przepchnij Żółwia, Panno! Dasz sobie radę! Jednak Żółw budową ciała przypominał mi owych koszykarzy. Jak mogłam mu cokolwiek zrobić? Zanotowałam, że trzeba jednak znaleźć kogoś swoich rozmiarów, a tymczasem czerpać ze źródła jak najwięcej teorii, wszak w teorii byłam niezastąpiona. 

To teraz do przepychania dodamy kopnięcia w brzuch... Ostrożnie! Ten okrzyk wyhamował moje kolano w odpowiednim momencie. Całe szczęście, bo partner już zaczął kulić się w sobie na myśl o tym co mogło się stać. Tym razem był to Gruby Baron. Ledwo miotałam nim na boki, ale, mimo wszystko, miotałam! 
Wzdycham rzewnie na wspomnienie tamtych czasów, gdy nadal nie miałam zamiaru nikomu zrobić krzywdy, a za najmniejsze draśnięcie przepraszałam jak szalona. Nigdy nie kopnęłam nikogo w krocze. Wtedy. Z czasem jednak dowiedziałam się dlaczego jest to pierwsza technika obronna jakiej matki uczą swoje córki. Mam cichą nadzieję, że też kiedyś zabłysnę przed małymi Panienkami. 

Techniki zapaśnicze jakie nam przedstawiano były podstawami podstaw. Pokazano nam tę śmieszną pozycję bokserską, z głową wciśniętą między barki, rękami zasłaniającymi twarz (I tak nigdy nie wykonacie jej poprawnie. Panno, nie wypinaj tyłka!), a także jak upadać żeby nie zrobić sobie krzywdy (tego też mieliśmy nigdy nie wykonać dobrze). A potem było podnoszenie innych. I rzuty. A w wakacje także noszenie strażackie. Cholera, z dwojga złego wolałam już chyba te fikołki. 
Podniesienie kogokolwiek w moim przypadku graniczyło z cudem. Baron był jeszcze względnie lekki jak przystało na osobę która nadal rośnie, ale nie zawsze przychodził. Wtedy do akcji starał się wkroczyć Jeż, niemal dwa razy cięższy ode mnie. 
Stajemy w rozkroku, klamra w pasie, nogi ugięte, nie podnosimy z pleców. Hej, to coś co teraz powtarzam każdej dziewczynie, która przychodzi i próbuje swoich sił na coraz mniej licznych treningach zapaśniczych! Wtedy sama musiałam się namęczyć zanim nauczyłam się jak podnosić innych by mój kręgosłup za bardzo nie ucierpiał. Ale udało mi się! W wakacje podnosiłam już Jeża, Baron nie stanowił dla mnie większego problemu. Następny w kolejce był Cherubin, ale po nieszczęsnych rzutach uznałam, że wolę nawet nie próbować. 
Otóż pierwszy rzut miał być banalny, a przynajmniej tak wyglądał jak patrzyłam na moich kolegów, powalających innych na maty. Cherubin patrzył na mnie wyczekująco. Tylko lekko podnieść, jeszcze lżej podciąć, zarzucając przy tym biodrem i samo idzie! Tak. Szło mi na tyle dobrze, że częściej to ja lądowałam na macie, mimo bycia osobą rzucającą. Nadal nie wiem czy to kwestia równowagi czy po prostu ulokowania ciężaru ciała gdzieś w patykowatych nogach. W każdym razie nie wyszło i nie wychodziło przez kolejne piętnaście prób, gdy Cherubin starał się sam podłożyć, ułatwiając mi ćwiczenie. 
Gdy role się odwracały i to mną ktoś rzucał, humor miałam przedni. Niezbyt miałam jak się opierać (co i tak by się na niewiele zdało), za to odpoczywałam, to stojąc, to leżąc na stosie materaców. Inni chyba też byli zadowoleni z faktu, że mogli sobie mną porzucać. 

No i było jeszcze noszenie strażackie, to cudownie niesamowite uczucie, gdy ktoś przerzuca sobie ciebie przez ramię i zaczyna dreptać, wbijając swoje ramię w twój pęcherz. Albo krocze, w przypadku wielu męsko-męskich par. Wyrywałam się, szarpałam, buntowałam, wrzeszczałam. Na nic. Brat Barona stawał nade mną z miną pełną pogardy i nie odpuszczał dopóki nie zaczynałam współpracować, nawet jeśli współpraca ta przypominała raczej romans - krótki i burzliwy. 
Wiele razy zastanawiałam się, czy ześlizgując się z pleców osoby niosącej mnie, będę miała czas na zrobienie rolla nim zaryję głową o bieżnię. Na szczęście nie miałam okazji by się o tym przekonać. Krzyczałam na tyle głośno, że jeszcze przed nieszczęśliwym wypadkiem odstawiano mnie na ziemię.
Największą fanką ćwiczeń związanych z noszeniem była Panna Czołg. Z szaleńczym błyskiem w oku pędziła by wziąć mnie w swoje ramiona, podnieść, a potem nosić między innymi, oferując taką Pannę do potrzymania. Ofertę zbywano śmiechem, no tak. 
W dni bez treningu wychodziłam do mojego małego przedszkola i bawiłam się z dzieciakami. Noszenie ich na ramieniu stało się jedną z ulubionych rozrywek, a ja miałam okazję do ćwiczeń. No i radziłam sobie całkiem nieźle z istotami ważącymi mniej więcej tyle co worek ziemniaków. 

Panna Czołg była także zwolenniczką chwytów i dźwigni w parterze. Najpierw oczywiście musiała mnie powalić na ziemię (co nie sprawiało jej większych trudności), a potem uczyła się jak wybijać łokcie, zakładać balachę czy po prostu ignorować moje podduszanie w czasie gdy udawała że okłada mnie po głowie. A potem była zamiana. 
Czasem do tego wracamy, wprawiając wszystkich dookoła w zakłopotanie, gdy kolejny pisk, krzyk czy wściekłe miałczenie wyrywa się z naszych gardeł gdy zatapiamy się w walce na śmierć i życie bez użycia broni. Ja za to jestem dumna z każdego takiego sparingu, bo choć niszczy ubrania i siniaczy kolana, to nadal jest niezwykle zabawnym doświadczeniem. 
Kiedyś nawet próbowałam rozgryźć latającą balachę, jednak w połowie próby zwątpiłam w moje siły, zarzekając się że znajdę coś skuteczniejszego, choć pewnie mniej spektakularnego.

Ach, Panna może się także pochwalić, że opanowała jedną z "zapaśniczych" technik, ale na miecz! I jest z niej niezwykle dumna, choć wątpi by kiedykolwiek  wykorzystała ją w walce. Mimo wszystko w końcu pojęła sens przerzutu przez biodro i gdy tylko ma możliwość to uczy nowych, dzieląc się toną teorii i namiastką praktyki jaką może im zaoferować. 

***
Chciałabym o coś zapytać wszystkich którzy czytają ten pseudo pamiętnik. Wiem, że większość zna mnie osobiście, albo przynajmniej zamieniła ze mną kilka słów. Jak myślicie, piszę tutaj szczere przemyślenia? Jestem sobą w tych tekstach, a może się idealizuję w jakiś sposób? Jest to też jawna prowokacja by uzyskać garstkę komentarzy. "Pokażmy ile nas jest!" powiedziałby Facebook, a ja nawet bym to zlajkowała. 
Panna doceni, bo nadal nie wie do końca w czyje umysły wtłacza swoje słowa. 
No i oczywiście dziękuje serdecznie za cierpliwość i chęć czytania. Oby lektura była ci lekka i przyjemna!

piątek, 8 lutego 2013

Kroki

Może być dość sentymentalnie. Proszę o wybaczenie. 

Powoli zbliżamy się do teraźniejszości. Ostatnie miesiące minęły szybko. Pozwoliły mi uświadomić sobie kilka istotnych kwestii. Niektóre umieszczę tutaj, inne pozostawię dla siebie. Uczyłam się nie tylko szermierki, ale i życia w inny niż dotychczas sposób. Otworzyłam oczy, nabrałam powietrza w płuca, oczyściłam duszę i zaczęłam raczkować. 

Po sześciu latach ciągłego milczenia i ukrywania się za monitorem w końcu wyszłam do ludzi. Patrzyłam w oczy, rozmawiałam, cieszyłam się wolnością i swobodą na jaką mi to pozwalało. Zdałam sobie sprawę, że jestem wolna. Że jeśli tu mi nie wyjdzie, mogę się spakować i wyjechać. Świat jest duży, a kątów wiele, któryś może być odpowiedni dla mnie. W końcu człowiek się dostosowuje, prawda? Tak, powiedziałoby wielu, w końcu to dlatego ewoluowaliśmy. Panna odpowie, że nie. Nie ma zamiaru się dostosowywać do wyznaczonych przez kogoś ram. Będzie się wierciła i szarpała, aż te puszczą, bądź dopasują się do niej. Panna jest upartą istotą, stawiającą na swoim i oczekującą satysfakcjonujących ją efektów.
Dlatego, gdy ostatnio znów została zapytana Dlaczego szermierka?, jej odpowiedź się zmieniła. Nie spłonęła rumieńcem, nie zastanawiała się. Panna poszła na szermierkę na przekór ogółowi. Chciała udowodnić, że może, że potrafi i że nikt jej nie zatrzyma. Nikt ani nic. Co z tego że jest słabą, cherlawą dziewczyną? Można to zmienić. Ale przecież ma problemy z koordynacją, często traci pewność siebie, ucieka gdy dzieje się źle! Ucieka żeby w pół drogi zawrócić i ze zdwojonymi siłami walczyć. Nauczyła się, że nikt za nią żadnego problemu nie rozwiąże, musi zrobić to sama i choć ma swoje chwile słabości, ma także świadomość, że nie mogą trwać wiecznie bo prędzej czy później trzeba zakasać rękawy i wziąć się do pracy. 
Rok temu Jeż starał się pojąć mój charakter. Porównał go do cebuli, kremówki, ogra. Pod udawaną siłą woli ukrywać się miała cicha, nieśmiała dziewczyna, spłoszona, czekająca na pomoc drugiego człowieka. Wewnątrz niej podobno jednak kryje się nasionko zwane pewnością siebie, które w końcu wykiełkuje i da owoc. Czyżby miał rację? A może mówił o innej Pannie?

Poznałam też wielu cudownych ludzi, nie zapominając o starych znajomościach. W sumie wiele z nich odświeżyłam i cieszę się z tego powodu. 
Sama grupka szermierzy, których widzę dwa - trzy razy w tygodniu, jest wielkim wachlarzem osobistości. Pomagają, wspierają, dokuczają, zaczepiają, szturchają, dźgają i przytulają. Mimo że czasem dzieje im się krzywda z mojej ręki to nie obrażają się (choć lubią mi wypominać każdą najmniejszą rankę którą ozdobiłam ich skórę). Każdy oficjalny członek grupy musiał w jakiś sposób przeze mnie ucierpieć. Były sztychy w nos, w oko, w obojczyk czy jakieś trwałe zgrubienia na palcach. O każdym jednym pamiętam i z dumą unoszę głowę, gdy inni licytują się między sobą czyja rana była poważniejsza. 
Ja Panny nie uderzę. Rycerz nie uderzy kobiety. Ale szermierz uderzy szermierza, bo w tym jest logika całego sportu. Co staramy się zrobić? Zadać ból, nawet zabić. Nie można zasłaniać się płcią, wiekiem, wzrostem czy orientacją seksualną, no proszę! Szlag mnie trafia za każdym razem gdy słyszę podobne wymówki. Nie przyjmuję do wiadomości, że na treningach ktokolwiek będzie mi dawał fory dlatego że noszę stanik. Nie zdzierżę ludzi, którzy starają się tylko bronić, pozwalając mi atakować do woli, bo nie chcą zrobić mi krzywdy. (Oczywiście to w trakcie treningu, poza nim możemy się nie bić, toleruję, choć nie pochwalam.) Czuję się źle, bo wtedy ów rycerz obrywa bardziej niż podczas normalnego, sensownego sparingu, a ja czuję się tym sposobem lekceważona. Bo zwalniają tempa, bo są pobłażliwi, bo wcale nie skupiają się na tym na czym powinni. Wrr. 

Nauczyłam się nie przejmować siniakami, ale o tym wspominałam już niejednokrotnie. Kolana upstrzone sinymi plamami to codzienność, tak samo jak poobijane przedramiona czy siniak spływający ze skroni. Jedynym fatalnym przypadkiem był guz wielkości piłeczki pingpongowej na środku czoła. Dzień przed egzaminem. Na moje szczęście grzywka wszystko dokładnie zakryła, a znajomi zauważyli tydzień później, gdy opuchlizna zeszła i został jedynie piękny żółciutki siniec. 

Zerwałam z Jeżem by szukać własnego szczęścia. Szermierka jest ważniejsza ode mnie! zniknęło z mojego życia. 

Pojawiło się także kilka mniejszych zasad, do których się stosuję zawsze kiedy mogę. 
Gdy jestem zła, albo rozsadza mnie nieuzasadniona energia to zamiast niepokoić innych najpierw staram się zmęczyć. Własna siłówka, pompki, absy, czasem nawet taniec. Wszystko jest lepsze od rozchodzenia się nad sensem siedmiu słów, które akurat wytrąciły mnie z równowagi. W pozytywny lub negatywny sposób. 
Przestałam uznawać choroby. Już nie kładę się do łóżka gdy zaczyna boleć mnie głowa. Odrzuciłam też wszelkie witaminki, suplementy, syropki i antybiotyki. Jeśli nadal mogę mówić to mogę też normalnie funkcjonować, dlatego jedynie zapalenie krtani potrafi mnie wyłączyć z gry na jeden, góra dwa wieczory. 
Nieważne czy będzie się waliło, paliło, czy też nastanie sesja - na trening idziemy. Po raz kolejny przekonałam się, że odrobina wysiłku pomaga uporządkować spaczeń igrającą w głowie dzień przed egzaminem. A i wyniki od razu są lepsze! W dodatku trening także poprawia humor, pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości i nie tuczy, w odróżnieniu od ośmiu tabliczek czekolady. 
No i, przede wszystkim, Panna nie może się zachowywać jak typowa baba, bo typowa wcale nie jest. Nie ma częstego narzekania, użalania się nad złamanym palcem, ani swoim ani kogoś innego. Nie zmieniamy zdania (zbyt często). Trzeba dążyć do wyznaczonych sobie celów i nie dać sobą pomiatać. A niegrzecznych chłopców ukarać trzeba, amen. 

Aktualnie nadal się sparuję, wykonuję ćwiczenia, wymyślam własne techniki nocami. Ktoś wpadł na pomysł nagrywania walk, co dało mi jeszcze jedno zajęcie - oglądanie raz po raz tego samego filmiku w poszukiwaniu wskazówek i ciosów. No i patrzę na dłonie, dłonie nie kłamią. Trzeba rozwinąć oburęczność.
A w maju... w maju zobaczymy czego się Panna nauczyła. Bo już kolejny cel przed sobą postawiła, niepowiązany z turniejami. Ach, nawet dwa cele. Tym razem nie chwytając za telefon, a za klawiaturę i pozwalając by setki ścieżek się przed nią otworzyły. 
Zapytałabym czy Ty, drogi czytelniku, pomógłbyś mi wybrać tę najbardziej odpowiednią, ale Panna musi to zrobić samodzielnie. Tak jak i sama musi przejść przez własne życie, bo raczkowanie już się skończyło. Trzeba stanąć na nogi i biec dalej. A jeśli biec, to najlepiej prosto na trening.

czwartek, 31 stycznia 2013

Jestem mistrzynią

Często sięgałam po telefon i często rezygnowałam w momencie, gdy już miałam wysłać wiadomość czy też zadzwonić. Chowałam aparat do kieszeni i wzdychałam cicho, przekonując samą siebie, że jestem przecież tylko cherlawą dziewczynką, która nie ma większych szans i nie powinna się w coś podobnego pakować. Mimo moich wewnętrznych zapewnień, nadal zastanawiałam się jak to jest gdy się kogoś bije w ten nieprzewidywalny sposób, który zależy tylko od tego co akurat będę miała ochotę zrobić. Finta nie jest fintą jak przeciwnik wie, że w tym momencie markuję cios, by po chwili zadać go z drugiej strony. Trzeba posmakować sparingu. Trzeba wyjąć telefon i napisać. 
Bo... Panna nie do końca wie jak to powiedzieć. Tak pomyślała, że chciałaby zacząć się bić, ale nie ma pojęcia jak do tego podejść, czy można...? Oczywiście! Nawet od zaraz! 
 Poszłam. Było pochmurno. Starałam się nie myśleć o wilgoci, która już przenikała znoszone trampki i polarową bluzę. Ignorowałam rosę i zachodzące słońce. Zamiast tego w oddali obserwowałam dwie sylwetki wytrwale rozgrzewające nadgarstki. Zaraz, czy nie pisałam tylko do Trenera? Skąd tam... skąd tam Gruby Baron? 
Poczekajmy jeszcze na Króla Pik i będziemy mogli pójść w jakieś suchsze miejsce. Ach, czyli jest ich jeszcze więcej! No dobrze, dobrze, najwyraźniej nie tylko ja wpadłam na pomysł sparingów poza treningami. 

Król Pik się nie spieszył, ale dzięki temu mniej więcej udało nam się ustalić gdzie trawa może nie być mokra, a buty nie będą się ślizgały. Na asfalcie. Trafna obserwacja, muszę przyznać. 
Trójkąt na środku wąwozu, oświetlony samotną latarnią, był idealnym miejscem najpierw na lekką rozgrzewkę, potem na potyczki. Baron z Pikiem bili się pierwsi, a ja patrzyłam z przejęciem, kręcąc się dookoła. Nadgarstki i kolana były sprawne, pewność siebie ulatywała ze mnie jak z przebitego materaca. Zdecydowanie czułam się niepocieszona moją decyzją, co utwierdzały tłumione pokrzykiwania i jęki gdy któryś z walczących obrywał. Głównie po nogach i rękach. Cóż za optymistyczny akcent na rozpoczęcie przygody! 
Potem w szranki stanęła Panna. No, może nie w szranki. Po prostu stanęła z bokkenem na ramieniu i patrzyła na Trenera z tą typową dla niej miną "Nie, jednak nie jestem przekonana żeby to był dobry pomysł". Ale potem rozpoczął się taniec. 
Pierwszy krok zmusił mnie do odruchu. Po dźgnięciu Trenera poznałam podstawową zasadę - bez sztychów. I nie pomogły tłumaczenia, że to nieodzowny element walki, że są szybkie, że łatwiej wchodzą, że przecież na turniejach są akceptowane. Panna ma ich nie używać. Kropka, klamka zapadła. (Co wcale nie znaczy że do tej pory się do tej zasady stosuję.) 
Bałam się zaatakować, przejąć inicjatywę. Dwa naprzemienne ciosy były moją najlepszą ofensywą, a zarazem obroną. Kolejny raz robiłam to samo, pewna, że za chwilę Trener to zblokuje i kontruje na głowę. Nie myliłam się, ale coraz szybciej udawało mi się osłonić. 
Było też krążenie po kole, wyrównanie oddechu, bicie serca wyraźniejsze niż zwykle (toć lepsze niż przereklamowane miłostki!). Z każdym krokiem bardziej się rozluźniałam, uśmiechałam półgębkiem, czułam się sobą. Choć świadoma faktu, że wszystko to opierało się na olbrzymich forach jakie dawał mi Trener, moje ego rosło, nakręcając mnie na dalsze sparingi z ludźmi na moim poziomie. Patrząc w oczy przeciwnikowi, wiedziałam że właśnie to chcę robić. Chcę spotykać ludzi z którymi będę mogła się bić. Których pokonam, niekoniecznie za pierwszym razem, karmiąc zuchwałego pasożyta lęgnącego się gdzieś w moim sercu. 

Podobne spotkania mieliśmy co drugi dzień, co trzeci. Zawsze gdy były do dyspozycji dwa bokkeny i przeciwnik, szłam bez zastanowienia. I biłam się jak umiałam. Ćwiczyłam, odrobinę eksperymentowałam, a przede wszystkim oswajałam się z uczuciami jakie starały się mną szargać w trakcie sparingu. O dziwo nie rozwodziłam się nad poobijanymi palcami, nawet nie zwracałam na nie większej uwagi. Nie odniosłam poważniejszych kontuzji i byłam z tego powodu niesamowicie dumna. 
Dawałam z siebie wszystko, ale czegoś mi brakowało. Obserwowałam Pika i Barona, słuchałam jak Trener udziela im porad, koryguje ich, karci. Mnie nie mówił nic. Nie wiedziałam czy robię coś źle, czy wręcz przeciwnie. Głupio było zapytać, jeszcze gorzej tłumić w sobie niepokój i niedorzeczne paranoje. Przecież byłam niepokonana, nikt mi się nie równał. Skoro żaden komentarz nie padł w moją stronę to nie mogło być najgorzej. Prawda? Prawda?!

Jeż tymczasem miał dość słuchania moich rozważań, czy z oxa lepiej byłoby wyprowadzić taki czy też inny cios. Ja atakowałam informacjami o sparingach, on odpowiadał fochami bądź wtórnymi historyjkami z gier wziętymi. Jeśli Król Pik, to jedynie w WoWie, a Gruby Baron powinien siedzieć i grać w lolka zamiast bić się z dziewczynami. Cóż, w tamtym momencie Panna postanowiła, że pora zacząć od Jeża uciekać. Nie uciekała daleko, tylko kilka kroków dalej chowała się pod kocem i znikała. Mrużyła ślepia, z zadowoleniem słuchając przyjemnych dźwięków gitar. Kot z pełnym brzuchem by pozazdrościł. 
A ego rosło, rosło, rosło aż rozbito mu skroń. Mimo siniaka jednak Panna obnosiła się bardzo dumnie ze swoją pierwszą poważniejszą raną wojenną, jeszcze bardziej zmotywowana do dalszej walki. Tylko z kim? Z Królem Pik. Z Grubym Baronem. Z Cherubinem. Z Właścicielem Jeża. Z Panną Czołg może. Nawet Małpoczłek załapał się na listę. Musiały się tylko zacząć treningi na które cała ta zgraja mogłaby przychodzić. Na treningi jednak się nie zapowiadało.

***
 Dodam jeszcze, że nowy szablon został stworzony przez pannę Rayshę. Czyż nie piękny? Toć istny Czerwony Kapturek o niebieskich oczach z tej całej Panny!

niedziela, 13 stycznia 2013

Akceptacja

 Podczas niecałego roku oswoiłam się z treningami. Stały się częścią codzienności, a brak ich - powodem do niepokoju. Niedługo po moim powrocie od Owcy przerwano prowadzenie czegokolwiek. Trenerzy musieli odpocząć, załatwić swoje sprawy. Zniknęli. Co prawda, ćwiczący niezbyt się tym przejęli. Większość wróciła do swoich miast i cieszyła się wakacjami. Ja tymczasem zmagałam się z jedną z najcięższych prób jakie mogły przede mną stanąć. Przyjeżdżali rodzice, a ja, biedna Panna, musiałam ich przekonać że mam nadal wszystkie kończyny i jestem zdrowa, tak na ciele jak i na umyśle. Żadnych rasistowskich komentarzy, wściekłych spojrzeń i grożenia śmiercią. Zapewniam, było to o wiele gorsze od przedstawienia im Jeża. 
Może wyjdziemy na dwór i pokaże nam Panna co takiego robi na tych swoich treningach? Och, kochana rodzicielko, oczywiście. Przecież nie ma nic bardziej emocjonującego niż kilka ciosów wykonanych w powietrzu. Aż mam dreszcze gdy o tym myślę. Oglądanie podobnego popisu musi być niesamowite dla każdego laika. Miałam jednak być miła - poszliśmy. Całą szczęśliwą rodziną. Ojciec także. 
Nie mogli się doczekać, a ja nadal zastanawiałam się jak im zaimponować, pokazując że nie wydłubię sobie oka plastikowym mieczem. Niepotrzebnie się martwiłam. Za blokiem spotkali znajomego i odesłali mnie do domu, żeby móc spokojnie poplotkować. Drugiej szansy nie było. 
Walka o ich akceptację zakończyła się właśnie w tamtym momencie. Więcej nie zapytali o szermierkę, nie chcieli nic wiedzieć. Rodzicielka, która wcześniej wyraziła chęć przyjścia na jeden z naszych treningów (żeby popatrzeć, oczywiście) nagle zapomniała o swoim pomyśle. Było mi to na rękę, nie zaprzeczę, ale w głębi duszy byłam zawiedziona. 
Wspominam mojego wujka, którego synowie przez wiele lat trenowali aikido. Zawsze mówił o nich z wielką dumą, chwalił się ich progresem i osiągnięciami. Byli jego oczkiem w głowie, ku irytacji reszty rodziny. Bo para karzełków nie dała się pokonać w szkolnej bójce. Bo młodszy podbił komuś oko. Bo... Chciałam żeby moi rodzice także chwalili się moimi osiągnięciami. 
Nie. Ich córka ma mieć osiągnięcia naukowe, nie sportowe. Nieważne ile oczu podbiła, ile nosów złamała, komu nabiła siniaka. Ważne, że z tego czy innego egzaminu wyszła z najwyższym wynikiem. To nie są osiągnięcia naukowe, to żadne osiągnięcie zdać egzamin. Każdy to potrafi. Nadal nie napisałam żadnej szanującej się pracy, nie poprowadziłam wykładu, nie udzieliłam wywiadu. Jedyne co robię całkiem dobrze to dźganie ludzi. I przeżywanie życiowych telenoweli, oczywiście.
Nauczyłam się, że nie mogę im opowiadać o treningach, o trenerach, o ludziach których tam poznałam. Niewiele ich te tematy obchodziły. Zwykle zmieniali temat, a ja musiałam szukać innych powierników, którzy chętnie by posłuchali moich domyśleń na temat tego jak powstał któryś z moich bitewnych siniaków. 
Nie protestują gdy idę na trening, ale nie chcą o nich słuchać. To przynajmniej połowa sukcesu. 

Skoro rodzina odpadała, musiałam znaleźć kogoś innego kto by to zaakceptował. Wybór padł na mnie samą. 
Czemu nie Jeż? Przecież trenował, był w temacie i jego obowiązkiem powinno być przynajmniej nieme wsparcie. Jeż jednak był zbyt leniwy. Miał mi za złe pierwszeństwo szermierki nad nim. Wolał mówić o swoich grach, albo dzielić się linkami z Joe Monstera. Także na temat gier. Gdy pojawiało się nawiązanie do sparingu przez chwilę coś mamrotał, by po chwili zmienić temat. Bo przecież w Neuroshimie... 
Tymczasem ja prowadziłam ze sobą wewnętrzne debaty na temat kierunku ciosów, traktatów, technik i sekwencji, które wydawały mi się skuteczne. Wyobrażałam sobie mój pierwszy sparing jako pojedynczą wymianę ciosów, prawie jak w filmie. Co prawda, każdy przeciwnik w mojej wyobraźni nie miał wypracowanego odruchu obrony. Nie przyszło mi nawet na myśl, że chciałby uciekać przed atakami. Przecież na ćwiczeniach nikt nigdy nie cofał się jak szalony! Byłam pewna, że trzymają też miecz na tyle lekko bym bez problemu go zbiła. 
I taka niewinna, nieświadoma, marzyłam o moim pierwszym sparingu z którego oczywiście miałam wyjść bez szwanku. Po pięciu czystych ciosach zdjęłabym maskę, rozczesała włosy skrzące w słońcu niczym złoto (ach, jakież to patetyczne!), zarzuciła miecz na ramię i uśmiechnęłabym się promiennie. Wygrałam! Wcale nie było to takie trudne. 
Oczywiście do tej pory odmawiałam jakiegokolwiek sparingu, sama myśl stanięcia naprzeciw kogoś sprawiała, że zaczynałam panikować. Dopiero wakacyjna przerwa pozwoliła by myśl o walce dojrzała w mojej głowie. 
Byłam ciekawa. Niecierpliwa. 

Wrzesień przegnał słońce, zrobiło się za zimno na treningi na dworze. Nie było sali, a chęć przekonania się na własnej skórze, o tym ile prawdy było w moich wyobrażeniach, męczyła mnie niczym głodny kocur. 
Ostatecznie sięgnęłam po telefon. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce.

niedziela, 6 stycznia 2013

Gdy Owca spotyka Owcę

Powietrze pachniało latem. Ta niesamowita mieszanka potu, pylącej topoli i cebuli sprawiała, że już z samego rana chciałam uciec znów do łóżka i pójść dalej spać. Zamiast tego stałam na dworcu, czekając aż autobus podjedzie na wyznaczone stanowisko, a kierowca przejmie mój skromny bagaż - niemal pustą torbę i Owcę. 
Zajęłam miejsce w piętrowej konserwie, założyłam słuchawki i pomachałam Opiekunce. Wrócę za tydzień, nie martw się! A gdyby ktoś mnie zaczepił po drodze, cóż, marny jego los, prawda? Muzyka towarzyszyła mi przez całą drogę. Mężczyzna na siedzeniu obok, ubrany w znoszony zgniłożółty kubrak, chrapał. Spał niemal cały autobus. Była piąta rano, co innego mieli robić? Mimo wszystko Panna nie zmrużyła oka, jej podróż była dłuższa i nadal trzeba było ją dopiąć na ostatni guzik. 
Proszę państwa, za chwilę dotrzemy na miejsce. Warszawa, dworzec... Wybiegłam gdy tylko otworzyły się drzwi. Było ciepło, a kolejny autobus jeszcze nie przyjechał. Zaczęłam krążyć z bokkenem na ramieniu, a ludzie powoli się rozstępowali, robiąc mi miejsce na dalszy spacer. Nie patrzyłam wilkiem, nie czaiłam się. Byłam zwykłą dziewczynką, najwyraźniej zagubioną. Idealną by ją okraść. Gdyby jeszcze dziewczynki nosiły przy sobie coś cennego. 
Kolejny autobus pojawił się po godzinie. Znów ta sama procedura, miejsce zajęte. Towarzystwo miłego Rosjanina i dobra książka pozwoliły mi zapomnieć o trudach podróży. Trudach? Mogliśmy jeść, była toaleta, internet i klimatyzacja. Mimo wszystko ktoś mi narzekał przy uchu, gdy skupiałam się na wiedźmińskich przygodach, pogryzając rosyjskie ciasteczko. 

U celu nikt na mnie nie czekał, a ja nie wiedziałam gdzie iść. Liczyłam na łut szczęścia i na wprawny nos tropiącej Owcy. Miała już tam być, miała czekać. Niepewnie dreptałam wzdłuż drogi, czekając aż pojawi się znajoma twarz. Przybyła. Owca odebrała mi Owcę i ruszyłyśmy prosto do Łazienki. 
Małe dworce w Warszawie nie mają toalet, a w Toruniu wejście kosztuje 2,50 zł, nawet jak chcesz jedynie umyć ręce. To raczej oczywiste, że Łazienki były bardzo pożądanym celem. Dopiero później uświadomiłam sobie, że bokken mógł zostać porzucony i zapomniany gdzieś na nieznanych mi drogach, gdyby Owca tak mocno nie dzierżyła go w łapkach. Najwyraźniej przypadł jej do gustu. Czyżby z wzajemnością? 
Taka ładna pogoda! Pójdźmy na górki! Pójdźmy! Niestety, Owcze życzenie w pełni brzmiało "Pójdźmy się wylegiwać!", ale była tam Panna. Panna nie lubi biernego odpoczynku. Gdy tylko wspięłyśmy się na szczyt nasypu, a Owca usadowiła swe szlachetne cztery litery na trawie, ja zaczęłam się wiercić. Tu można biegać, a tam trawa jest idealna do przewrotów. Za górką znajdował się maleńki lasek, a wcześniej kilka bramek na których dałoby się ćwiczyć ciosy. Było też dużo ludzi, znajomych, którzy z zaciekawieniem obserwowali sąsiadkę w towarzystwie obcej Panny, która właśnie zabrała się za pompki. 
Owcza panno, chyba nie masz wyboru. Dzisiejszy dzień przeznaczymy na trening. 
Jeszcze przed obiadem, z butelką wody i Owcą na ramieniu, wróciłyśmy żeby rozpocząć ćwiczenia. Rozciąganie poszło nieźle, stawy rozruszałyśmy porządnie, a widownia powiększała się z każdą chwilą. Sięgnęłam po bokken i urządziłam treściwy pokaz moich rozległych umiejętności. Wiatrak, wiatrak... wiatrak? Niewiele więcej umiałam wymyślić, ale na szczęście moje wysiłki spotkały się z aprobatą starszych i młodszych widzów. 
Potem swój taniec zaczęła Owca. Ściskając Owcę, oczywiście. 
Nie, musisz unieść lewy łokieć! A teraz robisz krok prawą nogą i przenosisz miecz do prawego boku! Byłam cierpliwa. Tłumaczyłam, powtarzałam, pozwalałam się mylić. A potem kazałam powtarzać do bólu. 
Nie boję się człowieka, który zna dziesięć tysięcy ciosów, tylko tego, co jeden cios powtórzył dziesięć tysięcy razy.
W międzyczasie zajmowałam się własnymi ćwiczeniami. Odrobina poi, kolejna garść pompek, rzetelne odpowiedzi na pytania przechodniów. W dodatku napawałam się widokiem mojej pierwszej uczennicy, nadal skupionej na tym co robi, mimo komarów i krzywych uśmieszków. Młoda Owca powoli opanowywała osiem ciosów, a moja trenerska duma rosła z każdym porządnie wykonanym ćwiczeniem.
Była tak pełna entuzjazmu, że nie musiałam jej przekonywać do kolejnego treningu. Wyjechałyśmy poza miasto w okolice większego lasu. Osiem ciosów, przewroty, siłówka. Owca wydawała się zmęczona i znudzona tą samą kombinacją, a ja z ciężkim sercem wspominałam moje pierwsze dwa tygodnie. Nie mogłam protestować, ćwiczyłam co mi przykazano, jednak w tym przypadku... nie wypada mi gryźć ręki, która karmi mnie od kilku dni. Zaczęłam wymyślać wariacje ósemki, a godzinę później moja podopieczna nie miała siły zrobić nawet kilku brzuszków. 
Poszłyśmy spać. 

W dniu wyjazdu Owca nie chciała puścić Owcy. Zaprzyjaźniły się, mimo że bokken był nieco za długi dla tej niskiej kobietki. Miłość nie wybiera, przyjaźń tym bardziej. 
Obiecałam przysłać Owcy jej własną przyjaciółkę, taką, którą sama będzie mogła nazwać i trzymać tak długo jak tylko zechce. Może także zaśnie z nią pierwszej nocy? Może zacznie sumiennie trenować, sprawiając, że ozdoby na rękojeści wytrą się, tworząc o wiele subtelniejszy wzór? Na razie kartonowe pudło stoi obok mojego komputera, nadal niezaadresowane. Czeka niecierpliwie, zapewne bijąc się z własnymi myślami. 

Pierwszy miecz nigdy nie jest idealny. Ale także do pierwszego miecza ma się największy sentyment. Wspomina się swoje początki i kwitnące zrozumienie między człowiekiem a bronią. To do pierwszego miecza potrafimy się przytulić. Pierwszy miecz czyścimy i oliwimy, gdy pojawi się choć jeden odcisk palca. Nie chcemy by ktoś inny z niego korzystał, w głębi ducha prychamy, gdy niewprawiony idiota rzuca naszym Pierwszym Mieczem, albo sprawia, że ten wypada mu z ręki. 
Nawet ja kiedyś poszatkowałabym każdego kto sięgał po Owcę i demonstrowałam to publicznie. Kazałam przepraszać broń, czasem robiłam krzywdę. Na szczęście z tego się wyrasta. Nauczyłam się zadawać ból bez powodu.
Owcy nie oddam. Mam nadzieję, że moja Pierwsza Podopieczna, Owcza Panna, także będzie dbała o swoją nową przyjaciółkę i nie pozwoli jej się kurzyć w kącie. 
Konsekwencje byłyby zatrważające.

wtorek, 1 stycznia 2013

Wakacje

Treningi na świeżym powietrzu trwały. Trawa powoli zaczynała schnąć, grudki pod plecami stawały się coraz bardziej uciążliwe. Siniaki z kolan przeniosły się na barki i świeciły purpurą za każdym razem gdy zmagałam się z przewrotami. Nie wstydziłam się ich. W sumie, gdy za pierwszym razem brzydkie cętki pojawiły się na mojej skórze, musiałam zrobić im zdjęcie i pokazać kilku znajomym. Rany wojenne! Kolejne trofeum obok litrów potu, dwóch zniszczonych par butów i efektów ciężkiej pracy. 
Od maja forma ćwiczeń nie zmieniła się zbytnio. Panna, do mnie! nadal rozbrzmiewało po zbiórce. Moje niezadowolenie powoli zaczynało wygasać. Oddychałam lżej, kroki stały się pewniejsze. Są kobiety, które martwiłyby się o rozmiar łydek. W końcu mięśnie rosną, co pogrubia i optycznie skraca nogę, która zawsze musi prezentować się nieskazitelnie, smukło i zgrabnie. Przyznam, że grube łydki nie są ładne, ale ja, mimo nowo nabytych mięśni, nadal nie mogę znaleźć ładnie opiętych kozaków. Wszystkie są za duże. Kozaki są chyba dobrym wyznacznikiem zgrabnych nóg. 
Po biegu pompki, po pompkach rozciąganie. Potem szermierka, a na koniec "siłówka".
Do wakacji wszyscy tworzyli już jedną grupę. Skończył się podział na umiejących bardziej i mniej. Teraz nikt niczego nie umiał, więc musieliśmy uczyć się razem. W parach, naprzeciw siebie, staraliśmy patrzeć przeciwnikowi w oczy, zamachując się na jego ramiona, nogi czy cokolwiek innego. Oczywiście, wszyscy obijaliśmy się najbardziej jak się dało. Jeż znów dyskutował z kimś o grach, albo z grymasem na twarzy podchodził do Skoczka by wyrazić swoją dezaprobatę. Reszta szeptała między sobą, śmiejąc się w duchu. A ja wraz z nimi. 
Cherubinek gdzieś zniknął. Na jego miejsce pojawiła się panna Czołg. Czołg trenowała dłużej od większości, ale cierpliwie zgadzała się na moje towarzystwo, głupie pytania i jeszcze głupsze komentarze. Solidarność jajników zobowiązywała, mimo że ja zawsze chciałam wiedzieć lepiej, umieć lepiej, i przede wszystkim więcej, do tego stopnia, że sekwencja trzech ciosów w zadanym ćwiczeniu przeradzała się w sześć uderzeń i kilka dodatkowych bloków. Ale przecież nic w tym złego! O ile żaden trener nie patrzył.

Po dwóch godzinach zbieraliśmy się wszyscy w najlepszej pizzerii w Mieście i odpoczywaliśmy, żując ciągnący się ser. 
Komponujemy własną pizzę. Co powiesz na ananasa, kurczaka i kukurydzę? Ale, jak to? Tak mało mięsa? Moja zawiedziona mina musiała wystarczająco rozbawić resztę zamawiających, żeby zmienili zdanie i zrezygnowali z ananasa (dosyć babskiego składnika) na rzecz boczku. Była dobra, a piwo tanie. W dodatku trenerzy wydawali się zadowoleni z naszego wyboru. Do tej pory zdarza mi się usłyszeć anegdotę o "Pannie która chciała więcej mięsa". 
Gdy ostatni kawałek znikał z talerza, zdawaliśmy sobie sprawę jak późno się zrobiło. Było to dla mnie istotne, bo ludzie z którymi mieszkam nie lubią jak ktoś ich budzi, dlatego też wolą żebym wróciła trochę wcześniej. Ze spotkań ze znajomymi mogę zrezygnować, można spotykać się w dzień, nie po zmroku. 
Przestałam się jednak tym przejmować. Po sytym posiłku trzeba było się rozruszać, a co działa lepiej od spaceru w kierunku domu? Ach, zgadza się, spacer w kierunku domu bez Jeża.

Tak minął czerwiec, potem lipiec i połowa sierpnia. Coraz mniej ludzi przychodziło na treningi, aż została nas trójka i spotkania zostały zawieszone. Skoczek czuł się zdemotywowany frekwencją i nie chciał nic prowadzić. Trudno, Panna mogła ćwiczyła sama. 
Samotne treningi trwały niemal dwa miesiące. Powtarzałam ciosy, starając się ignorować ludzi wytykających mnie palcami. 
Ej! Dobry z niej samuraj. Może zagrać w nowej części Kill Billa. Pijana grupka studentów otoczyła mnie kółeczkiem, obserwując każdy krok. Oczywiście uważali, że potrafią lepiej, a ja pozwoliłam im pokazać. Błąd. Hołocie nie daje się broni, nawet plastikowej. Albo zrobią sobie krzywdę, albo wykażą się debilizmem. Od tamtej pory już nie wyciągam w niczyją stronę rękojeści, proponując by pochwalił się swoimi umiejętnościami. 
Z którego gimnazjum jesteś? To mnie zaskoczyło. Tym razem były to trzy nieletnie. Dosiadły się nim odpowiedziałam. Wiem, że wyglądam młodo, ale to już była gruba przesada. Mimo to odpowiadałam grzecznie, a one w zamian częściej mnie odwiedzały podczas moich treningów. Nie miałam im tego za złe. Dwie godziny milczenia to dla mnie zdecydowanie za dużo, więc miło odezwać się nawet do niesamowicie głupiej mordy. 

Wakacje były też czasem postanowień. Jako że nauczyłam się regularnie ćwiczyć, zaczęłam obliczać jakie efekty uda mi się uzyskać do końca roku. Przede wszystkim liczyłam na szpagat. 
Niemalże każda dziewczyna w moim otoczeniu potrafiła go zrobić. I nie mówię tu o tych, co przychodziły czasem na szermierkę. Mam raczej na myśli moje koleżanki z roku. Z osiedla. Zewsząd. 
Do tej pory porównywałam się jedynie z otyłymi kobietami zza granicy, które nawet nie starały się rozciągać. A może brzuchy przeszkadzały im w skłonie? W dodatku pewnie od nadmiernego ciężaru buntowały im się kolana. Czułam się lepsza od nich. A potem wróciłam do kraju ludzi mi podobnych. 
Więc szpagat do grudnia. Grudzień minął. Cóż, dalej próbuję, udoskonalając ćwiczenia rozciągające. Może w tym roku pójdzie mi lepiej. Musi!

A jeśli już mowa o postanowieniach, wyznam, że właśnie ten temat chciałam dziś poruszyć, jako że zaczął się nowy rok i wszyscy zadają te same pytania. Co chcesz osiągnąć? Dokąd zmierzasz? Co zmienisz w swoim życiu? 
Tak nieoficjalnie mogę wyrazić tylko jedno swoje życzenie. Chcę zmierzyć się z innymi fechtującymi kobietami. Chcę się bić z ludźmi których nie znam. Chcę jechać na turniej i mam zamiar ten turniej wygrać. 
ŚKUNKSie, oczekuj mnie!