czwartek, 31 stycznia 2013

Jestem mistrzynią

Często sięgałam po telefon i często rezygnowałam w momencie, gdy już miałam wysłać wiadomość czy też zadzwonić. Chowałam aparat do kieszeni i wzdychałam cicho, przekonując samą siebie, że jestem przecież tylko cherlawą dziewczynką, która nie ma większych szans i nie powinna się w coś podobnego pakować. Mimo moich wewnętrznych zapewnień, nadal zastanawiałam się jak to jest gdy się kogoś bije w ten nieprzewidywalny sposób, który zależy tylko od tego co akurat będę miała ochotę zrobić. Finta nie jest fintą jak przeciwnik wie, że w tym momencie markuję cios, by po chwili zadać go z drugiej strony. Trzeba posmakować sparingu. Trzeba wyjąć telefon i napisać. 
Bo... Panna nie do końca wie jak to powiedzieć. Tak pomyślała, że chciałaby zacząć się bić, ale nie ma pojęcia jak do tego podejść, czy można...? Oczywiście! Nawet od zaraz! 
 Poszłam. Było pochmurno. Starałam się nie myśleć o wilgoci, która już przenikała znoszone trampki i polarową bluzę. Ignorowałam rosę i zachodzące słońce. Zamiast tego w oddali obserwowałam dwie sylwetki wytrwale rozgrzewające nadgarstki. Zaraz, czy nie pisałam tylko do Trenera? Skąd tam... skąd tam Gruby Baron? 
Poczekajmy jeszcze na Króla Pik i będziemy mogli pójść w jakieś suchsze miejsce. Ach, czyli jest ich jeszcze więcej! No dobrze, dobrze, najwyraźniej nie tylko ja wpadłam na pomysł sparingów poza treningami. 

Król Pik się nie spieszył, ale dzięki temu mniej więcej udało nam się ustalić gdzie trawa może nie być mokra, a buty nie będą się ślizgały. Na asfalcie. Trafna obserwacja, muszę przyznać. 
Trójkąt na środku wąwozu, oświetlony samotną latarnią, był idealnym miejscem najpierw na lekką rozgrzewkę, potem na potyczki. Baron z Pikiem bili się pierwsi, a ja patrzyłam z przejęciem, kręcąc się dookoła. Nadgarstki i kolana były sprawne, pewność siebie ulatywała ze mnie jak z przebitego materaca. Zdecydowanie czułam się niepocieszona moją decyzją, co utwierdzały tłumione pokrzykiwania i jęki gdy któryś z walczących obrywał. Głównie po nogach i rękach. Cóż za optymistyczny akcent na rozpoczęcie przygody! 
Potem w szranki stanęła Panna. No, może nie w szranki. Po prostu stanęła z bokkenem na ramieniu i patrzyła na Trenera z tą typową dla niej miną "Nie, jednak nie jestem przekonana żeby to był dobry pomysł". Ale potem rozpoczął się taniec. 
Pierwszy krok zmusił mnie do odruchu. Po dźgnięciu Trenera poznałam podstawową zasadę - bez sztychów. I nie pomogły tłumaczenia, że to nieodzowny element walki, że są szybkie, że łatwiej wchodzą, że przecież na turniejach są akceptowane. Panna ma ich nie używać. Kropka, klamka zapadła. (Co wcale nie znaczy że do tej pory się do tej zasady stosuję.) 
Bałam się zaatakować, przejąć inicjatywę. Dwa naprzemienne ciosy były moją najlepszą ofensywą, a zarazem obroną. Kolejny raz robiłam to samo, pewna, że za chwilę Trener to zblokuje i kontruje na głowę. Nie myliłam się, ale coraz szybciej udawało mi się osłonić. 
Było też krążenie po kole, wyrównanie oddechu, bicie serca wyraźniejsze niż zwykle (toć lepsze niż przereklamowane miłostki!). Z każdym krokiem bardziej się rozluźniałam, uśmiechałam półgębkiem, czułam się sobą. Choć świadoma faktu, że wszystko to opierało się na olbrzymich forach jakie dawał mi Trener, moje ego rosło, nakręcając mnie na dalsze sparingi z ludźmi na moim poziomie. Patrząc w oczy przeciwnikowi, wiedziałam że właśnie to chcę robić. Chcę spotykać ludzi z którymi będę mogła się bić. Których pokonam, niekoniecznie za pierwszym razem, karmiąc zuchwałego pasożyta lęgnącego się gdzieś w moim sercu. 

Podobne spotkania mieliśmy co drugi dzień, co trzeci. Zawsze gdy były do dyspozycji dwa bokkeny i przeciwnik, szłam bez zastanowienia. I biłam się jak umiałam. Ćwiczyłam, odrobinę eksperymentowałam, a przede wszystkim oswajałam się z uczuciami jakie starały się mną szargać w trakcie sparingu. O dziwo nie rozwodziłam się nad poobijanymi palcami, nawet nie zwracałam na nie większej uwagi. Nie odniosłam poważniejszych kontuzji i byłam z tego powodu niesamowicie dumna. 
Dawałam z siebie wszystko, ale czegoś mi brakowało. Obserwowałam Pika i Barona, słuchałam jak Trener udziela im porad, koryguje ich, karci. Mnie nie mówił nic. Nie wiedziałam czy robię coś źle, czy wręcz przeciwnie. Głupio było zapytać, jeszcze gorzej tłumić w sobie niepokój i niedorzeczne paranoje. Przecież byłam niepokonana, nikt mi się nie równał. Skoro żaden komentarz nie padł w moją stronę to nie mogło być najgorzej. Prawda? Prawda?!

Jeż tymczasem miał dość słuchania moich rozważań, czy z oxa lepiej byłoby wyprowadzić taki czy też inny cios. Ja atakowałam informacjami o sparingach, on odpowiadał fochami bądź wtórnymi historyjkami z gier wziętymi. Jeśli Król Pik, to jedynie w WoWie, a Gruby Baron powinien siedzieć i grać w lolka zamiast bić się z dziewczynami. Cóż, w tamtym momencie Panna postanowiła, że pora zacząć od Jeża uciekać. Nie uciekała daleko, tylko kilka kroków dalej chowała się pod kocem i znikała. Mrużyła ślepia, z zadowoleniem słuchając przyjemnych dźwięków gitar. Kot z pełnym brzuchem by pozazdrościł. 
A ego rosło, rosło, rosło aż rozbito mu skroń. Mimo siniaka jednak Panna obnosiła się bardzo dumnie ze swoją pierwszą poważniejszą raną wojenną, jeszcze bardziej zmotywowana do dalszej walki. Tylko z kim? Z Królem Pik. Z Grubym Baronem. Z Cherubinem. Z Właścicielem Jeża. Z Panną Czołg może. Nawet Małpoczłek załapał się na listę. Musiały się tylko zacząć treningi na które cała ta zgraja mogłaby przychodzić. Na treningi jednak się nie zapowiadało.

***
 Dodam jeszcze, że nowy szablon został stworzony przez pannę Rayshę. Czyż nie piękny? Toć istny Czerwony Kapturek o niebieskich oczach z tej całej Panny!

niedziela, 13 stycznia 2013

Akceptacja

 Podczas niecałego roku oswoiłam się z treningami. Stały się częścią codzienności, a brak ich - powodem do niepokoju. Niedługo po moim powrocie od Owcy przerwano prowadzenie czegokolwiek. Trenerzy musieli odpocząć, załatwić swoje sprawy. Zniknęli. Co prawda, ćwiczący niezbyt się tym przejęli. Większość wróciła do swoich miast i cieszyła się wakacjami. Ja tymczasem zmagałam się z jedną z najcięższych prób jakie mogły przede mną stanąć. Przyjeżdżali rodzice, a ja, biedna Panna, musiałam ich przekonać że mam nadal wszystkie kończyny i jestem zdrowa, tak na ciele jak i na umyśle. Żadnych rasistowskich komentarzy, wściekłych spojrzeń i grożenia śmiercią. Zapewniam, było to o wiele gorsze od przedstawienia im Jeża. 
Może wyjdziemy na dwór i pokaże nam Panna co takiego robi na tych swoich treningach? Och, kochana rodzicielko, oczywiście. Przecież nie ma nic bardziej emocjonującego niż kilka ciosów wykonanych w powietrzu. Aż mam dreszcze gdy o tym myślę. Oglądanie podobnego popisu musi być niesamowite dla każdego laika. Miałam jednak być miła - poszliśmy. Całą szczęśliwą rodziną. Ojciec także. 
Nie mogli się doczekać, a ja nadal zastanawiałam się jak im zaimponować, pokazując że nie wydłubię sobie oka plastikowym mieczem. Niepotrzebnie się martwiłam. Za blokiem spotkali znajomego i odesłali mnie do domu, żeby móc spokojnie poplotkować. Drugiej szansy nie było. 
Walka o ich akceptację zakończyła się właśnie w tamtym momencie. Więcej nie zapytali o szermierkę, nie chcieli nic wiedzieć. Rodzicielka, która wcześniej wyraziła chęć przyjścia na jeden z naszych treningów (żeby popatrzeć, oczywiście) nagle zapomniała o swoim pomyśle. Było mi to na rękę, nie zaprzeczę, ale w głębi duszy byłam zawiedziona. 
Wspominam mojego wujka, którego synowie przez wiele lat trenowali aikido. Zawsze mówił o nich z wielką dumą, chwalił się ich progresem i osiągnięciami. Byli jego oczkiem w głowie, ku irytacji reszty rodziny. Bo para karzełków nie dała się pokonać w szkolnej bójce. Bo młodszy podbił komuś oko. Bo... Chciałam żeby moi rodzice także chwalili się moimi osiągnięciami. 
Nie. Ich córka ma mieć osiągnięcia naukowe, nie sportowe. Nieważne ile oczu podbiła, ile nosów złamała, komu nabiła siniaka. Ważne, że z tego czy innego egzaminu wyszła z najwyższym wynikiem. To nie są osiągnięcia naukowe, to żadne osiągnięcie zdać egzamin. Każdy to potrafi. Nadal nie napisałam żadnej szanującej się pracy, nie poprowadziłam wykładu, nie udzieliłam wywiadu. Jedyne co robię całkiem dobrze to dźganie ludzi. I przeżywanie życiowych telenoweli, oczywiście.
Nauczyłam się, że nie mogę im opowiadać o treningach, o trenerach, o ludziach których tam poznałam. Niewiele ich te tematy obchodziły. Zwykle zmieniali temat, a ja musiałam szukać innych powierników, którzy chętnie by posłuchali moich domyśleń na temat tego jak powstał któryś z moich bitewnych siniaków. 
Nie protestują gdy idę na trening, ale nie chcą o nich słuchać. To przynajmniej połowa sukcesu. 

Skoro rodzina odpadała, musiałam znaleźć kogoś innego kto by to zaakceptował. Wybór padł na mnie samą. 
Czemu nie Jeż? Przecież trenował, był w temacie i jego obowiązkiem powinno być przynajmniej nieme wsparcie. Jeż jednak był zbyt leniwy. Miał mi za złe pierwszeństwo szermierki nad nim. Wolał mówić o swoich grach, albo dzielić się linkami z Joe Monstera. Także na temat gier. Gdy pojawiało się nawiązanie do sparingu przez chwilę coś mamrotał, by po chwili zmienić temat. Bo przecież w Neuroshimie... 
Tymczasem ja prowadziłam ze sobą wewnętrzne debaty na temat kierunku ciosów, traktatów, technik i sekwencji, które wydawały mi się skuteczne. Wyobrażałam sobie mój pierwszy sparing jako pojedynczą wymianę ciosów, prawie jak w filmie. Co prawda, każdy przeciwnik w mojej wyobraźni nie miał wypracowanego odruchu obrony. Nie przyszło mi nawet na myśl, że chciałby uciekać przed atakami. Przecież na ćwiczeniach nikt nigdy nie cofał się jak szalony! Byłam pewna, że trzymają też miecz na tyle lekko bym bez problemu go zbiła. 
I taka niewinna, nieświadoma, marzyłam o moim pierwszym sparingu z którego oczywiście miałam wyjść bez szwanku. Po pięciu czystych ciosach zdjęłabym maskę, rozczesała włosy skrzące w słońcu niczym złoto (ach, jakież to patetyczne!), zarzuciła miecz na ramię i uśmiechnęłabym się promiennie. Wygrałam! Wcale nie było to takie trudne. 
Oczywiście do tej pory odmawiałam jakiegokolwiek sparingu, sama myśl stanięcia naprzeciw kogoś sprawiała, że zaczynałam panikować. Dopiero wakacyjna przerwa pozwoliła by myśl o walce dojrzała w mojej głowie. 
Byłam ciekawa. Niecierpliwa. 

Wrzesień przegnał słońce, zrobiło się za zimno na treningi na dworze. Nie było sali, a chęć przekonania się na własnej skórze, o tym ile prawdy było w moich wyobrażeniach, męczyła mnie niczym głodny kocur. 
Ostatecznie sięgnęłam po telefon. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce.

niedziela, 6 stycznia 2013

Gdy Owca spotyka Owcę

Powietrze pachniało latem. Ta niesamowita mieszanka potu, pylącej topoli i cebuli sprawiała, że już z samego rana chciałam uciec znów do łóżka i pójść dalej spać. Zamiast tego stałam na dworcu, czekając aż autobus podjedzie na wyznaczone stanowisko, a kierowca przejmie mój skromny bagaż - niemal pustą torbę i Owcę. 
Zajęłam miejsce w piętrowej konserwie, założyłam słuchawki i pomachałam Opiekunce. Wrócę za tydzień, nie martw się! A gdyby ktoś mnie zaczepił po drodze, cóż, marny jego los, prawda? Muzyka towarzyszyła mi przez całą drogę. Mężczyzna na siedzeniu obok, ubrany w znoszony zgniłożółty kubrak, chrapał. Spał niemal cały autobus. Była piąta rano, co innego mieli robić? Mimo wszystko Panna nie zmrużyła oka, jej podróż była dłuższa i nadal trzeba było ją dopiąć na ostatni guzik. 
Proszę państwa, za chwilę dotrzemy na miejsce. Warszawa, dworzec... Wybiegłam gdy tylko otworzyły się drzwi. Było ciepło, a kolejny autobus jeszcze nie przyjechał. Zaczęłam krążyć z bokkenem na ramieniu, a ludzie powoli się rozstępowali, robiąc mi miejsce na dalszy spacer. Nie patrzyłam wilkiem, nie czaiłam się. Byłam zwykłą dziewczynką, najwyraźniej zagubioną. Idealną by ją okraść. Gdyby jeszcze dziewczynki nosiły przy sobie coś cennego. 
Kolejny autobus pojawił się po godzinie. Znów ta sama procedura, miejsce zajęte. Towarzystwo miłego Rosjanina i dobra książka pozwoliły mi zapomnieć o trudach podróży. Trudach? Mogliśmy jeść, była toaleta, internet i klimatyzacja. Mimo wszystko ktoś mi narzekał przy uchu, gdy skupiałam się na wiedźmińskich przygodach, pogryzając rosyjskie ciasteczko. 

U celu nikt na mnie nie czekał, a ja nie wiedziałam gdzie iść. Liczyłam na łut szczęścia i na wprawny nos tropiącej Owcy. Miała już tam być, miała czekać. Niepewnie dreptałam wzdłuż drogi, czekając aż pojawi się znajoma twarz. Przybyła. Owca odebrała mi Owcę i ruszyłyśmy prosto do Łazienki. 
Małe dworce w Warszawie nie mają toalet, a w Toruniu wejście kosztuje 2,50 zł, nawet jak chcesz jedynie umyć ręce. To raczej oczywiste, że Łazienki były bardzo pożądanym celem. Dopiero później uświadomiłam sobie, że bokken mógł zostać porzucony i zapomniany gdzieś na nieznanych mi drogach, gdyby Owca tak mocno nie dzierżyła go w łapkach. Najwyraźniej przypadł jej do gustu. Czyżby z wzajemnością? 
Taka ładna pogoda! Pójdźmy na górki! Pójdźmy! Niestety, Owcze życzenie w pełni brzmiało "Pójdźmy się wylegiwać!", ale była tam Panna. Panna nie lubi biernego odpoczynku. Gdy tylko wspięłyśmy się na szczyt nasypu, a Owca usadowiła swe szlachetne cztery litery na trawie, ja zaczęłam się wiercić. Tu można biegać, a tam trawa jest idealna do przewrotów. Za górką znajdował się maleńki lasek, a wcześniej kilka bramek na których dałoby się ćwiczyć ciosy. Było też dużo ludzi, znajomych, którzy z zaciekawieniem obserwowali sąsiadkę w towarzystwie obcej Panny, która właśnie zabrała się za pompki. 
Owcza panno, chyba nie masz wyboru. Dzisiejszy dzień przeznaczymy na trening. 
Jeszcze przed obiadem, z butelką wody i Owcą na ramieniu, wróciłyśmy żeby rozpocząć ćwiczenia. Rozciąganie poszło nieźle, stawy rozruszałyśmy porządnie, a widownia powiększała się z każdą chwilą. Sięgnęłam po bokken i urządziłam treściwy pokaz moich rozległych umiejętności. Wiatrak, wiatrak... wiatrak? Niewiele więcej umiałam wymyślić, ale na szczęście moje wysiłki spotkały się z aprobatą starszych i młodszych widzów. 
Potem swój taniec zaczęła Owca. Ściskając Owcę, oczywiście. 
Nie, musisz unieść lewy łokieć! A teraz robisz krok prawą nogą i przenosisz miecz do prawego boku! Byłam cierpliwa. Tłumaczyłam, powtarzałam, pozwalałam się mylić. A potem kazałam powtarzać do bólu. 
Nie boję się człowieka, który zna dziesięć tysięcy ciosów, tylko tego, co jeden cios powtórzył dziesięć tysięcy razy.
W międzyczasie zajmowałam się własnymi ćwiczeniami. Odrobina poi, kolejna garść pompek, rzetelne odpowiedzi na pytania przechodniów. W dodatku napawałam się widokiem mojej pierwszej uczennicy, nadal skupionej na tym co robi, mimo komarów i krzywych uśmieszków. Młoda Owca powoli opanowywała osiem ciosów, a moja trenerska duma rosła z każdym porządnie wykonanym ćwiczeniem.
Była tak pełna entuzjazmu, że nie musiałam jej przekonywać do kolejnego treningu. Wyjechałyśmy poza miasto w okolice większego lasu. Osiem ciosów, przewroty, siłówka. Owca wydawała się zmęczona i znudzona tą samą kombinacją, a ja z ciężkim sercem wspominałam moje pierwsze dwa tygodnie. Nie mogłam protestować, ćwiczyłam co mi przykazano, jednak w tym przypadku... nie wypada mi gryźć ręki, która karmi mnie od kilku dni. Zaczęłam wymyślać wariacje ósemki, a godzinę później moja podopieczna nie miała siły zrobić nawet kilku brzuszków. 
Poszłyśmy spać. 

W dniu wyjazdu Owca nie chciała puścić Owcy. Zaprzyjaźniły się, mimo że bokken był nieco za długi dla tej niskiej kobietki. Miłość nie wybiera, przyjaźń tym bardziej. 
Obiecałam przysłać Owcy jej własną przyjaciółkę, taką, którą sama będzie mogła nazwać i trzymać tak długo jak tylko zechce. Może także zaśnie z nią pierwszej nocy? Może zacznie sumiennie trenować, sprawiając, że ozdoby na rękojeści wytrą się, tworząc o wiele subtelniejszy wzór? Na razie kartonowe pudło stoi obok mojego komputera, nadal niezaadresowane. Czeka niecierpliwie, zapewne bijąc się z własnymi myślami. 

Pierwszy miecz nigdy nie jest idealny. Ale także do pierwszego miecza ma się największy sentyment. Wspomina się swoje początki i kwitnące zrozumienie między człowiekiem a bronią. To do pierwszego miecza potrafimy się przytulić. Pierwszy miecz czyścimy i oliwimy, gdy pojawi się choć jeden odcisk palca. Nie chcemy by ktoś inny z niego korzystał, w głębi ducha prychamy, gdy niewprawiony idiota rzuca naszym Pierwszym Mieczem, albo sprawia, że ten wypada mu z ręki. 
Nawet ja kiedyś poszatkowałabym każdego kto sięgał po Owcę i demonstrowałam to publicznie. Kazałam przepraszać broń, czasem robiłam krzywdę. Na szczęście z tego się wyrasta. Nauczyłam się zadawać ból bez powodu.
Owcy nie oddam. Mam nadzieję, że moja Pierwsza Podopieczna, Owcza Panna, także będzie dbała o swoją nową przyjaciółkę i nie pozwoli jej się kurzyć w kącie. 
Konsekwencje byłyby zatrważające.

wtorek, 1 stycznia 2013

Wakacje

Treningi na świeżym powietrzu trwały. Trawa powoli zaczynała schnąć, grudki pod plecami stawały się coraz bardziej uciążliwe. Siniaki z kolan przeniosły się na barki i świeciły purpurą za każdym razem gdy zmagałam się z przewrotami. Nie wstydziłam się ich. W sumie, gdy za pierwszym razem brzydkie cętki pojawiły się na mojej skórze, musiałam zrobić im zdjęcie i pokazać kilku znajomym. Rany wojenne! Kolejne trofeum obok litrów potu, dwóch zniszczonych par butów i efektów ciężkiej pracy. 
Od maja forma ćwiczeń nie zmieniła się zbytnio. Panna, do mnie! nadal rozbrzmiewało po zbiórce. Moje niezadowolenie powoli zaczynało wygasać. Oddychałam lżej, kroki stały się pewniejsze. Są kobiety, które martwiłyby się o rozmiar łydek. W końcu mięśnie rosną, co pogrubia i optycznie skraca nogę, która zawsze musi prezentować się nieskazitelnie, smukło i zgrabnie. Przyznam, że grube łydki nie są ładne, ale ja, mimo nowo nabytych mięśni, nadal nie mogę znaleźć ładnie opiętych kozaków. Wszystkie są za duże. Kozaki są chyba dobrym wyznacznikiem zgrabnych nóg. 
Po biegu pompki, po pompkach rozciąganie. Potem szermierka, a na koniec "siłówka".
Do wakacji wszyscy tworzyli już jedną grupę. Skończył się podział na umiejących bardziej i mniej. Teraz nikt niczego nie umiał, więc musieliśmy uczyć się razem. W parach, naprzeciw siebie, staraliśmy patrzeć przeciwnikowi w oczy, zamachując się na jego ramiona, nogi czy cokolwiek innego. Oczywiście, wszyscy obijaliśmy się najbardziej jak się dało. Jeż znów dyskutował z kimś o grach, albo z grymasem na twarzy podchodził do Skoczka by wyrazić swoją dezaprobatę. Reszta szeptała między sobą, śmiejąc się w duchu. A ja wraz z nimi. 
Cherubinek gdzieś zniknął. Na jego miejsce pojawiła się panna Czołg. Czołg trenowała dłużej od większości, ale cierpliwie zgadzała się na moje towarzystwo, głupie pytania i jeszcze głupsze komentarze. Solidarność jajników zobowiązywała, mimo że ja zawsze chciałam wiedzieć lepiej, umieć lepiej, i przede wszystkim więcej, do tego stopnia, że sekwencja trzech ciosów w zadanym ćwiczeniu przeradzała się w sześć uderzeń i kilka dodatkowych bloków. Ale przecież nic w tym złego! O ile żaden trener nie patrzył.

Po dwóch godzinach zbieraliśmy się wszyscy w najlepszej pizzerii w Mieście i odpoczywaliśmy, żując ciągnący się ser. 
Komponujemy własną pizzę. Co powiesz na ananasa, kurczaka i kukurydzę? Ale, jak to? Tak mało mięsa? Moja zawiedziona mina musiała wystarczająco rozbawić resztę zamawiających, żeby zmienili zdanie i zrezygnowali z ananasa (dosyć babskiego składnika) na rzecz boczku. Była dobra, a piwo tanie. W dodatku trenerzy wydawali się zadowoleni z naszego wyboru. Do tej pory zdarza mi się usłyszeć anegdotę o "Pannie która chciała więcej mięsa". 
Gdy ostatni kawałek znikał z talerza, zdawaliśmy sobie sprawę jak późno się zrobiło. Było to dla mnie istotne, bo ludzie z którymi mieszkam nie lubią jak ktoś ich budzi, dlatego też wolą żebym wróciła trochę wcześniej. Ze spotkań ze znajomymi mogę zrezygnować, można spotykać się w dzień, nie po zmroku. 
Przestałam się jednak tym przejmować. Po sytym posiłku trzeba było się rozruszać, a co działa lepiej od spaceru w kierunku domu? Ach, zgadza się, spacer w kierunku domu bez Jeża.

Tak minął czerwiec, potem lipiec i połowa sierpnia. Coraz mniej ludzi przychodziło na treningi, aż została nas trójka i spotkania zostały zawieszone. Skoczek czuł się zdemotywowany frekwencją i nie chciał nic prowadzić. Trudno, Panna mogła ćwiczyła sama. 
Samotne treningi trwały niemal dwa miesiące. Powtarzałam ciosy, starając się ignorować ludzi wytykających mnie palcami. 
Ej! Dobry z niej samuraj. Może zagrać w nowej części Kill Billa. Pijana grupka studentów otoczyła mnie kółeczkiem, obserwując każdy krok. Oczywiście uważali, że potrafią lepiej, a ja pozwoliłam im pokazać. Błąd. Hołocie nie daje się broni, nawet plastikowej. Albo zrobią sobie krzywdę, albo wykażą się debilizmem. Od tamtej pory już nie wyciągam w niczyją stronę rękojeści, proponując by pochwalił się swoimi umiejętnościami. 
Z którego gimnazjum jesteś? To mnie zaskoczyło. Tym razem były to trzy nieletnie. Dosiadły się nim odpowiedziałam. Wiem, że wyglądam młodo, ale to już była gruba przesada. Mimo to odpowiadałam grzecznie, a one w zamian częściej mnie odwiedzały podczas moich treningów. Nie miałam im tego za złe. Dwie godziny milczenia to dla mnie zdecydowanie za dużo, więc miło odezwać się nawet do niesamowicie głupiej mordy. 

Wakacje były też czasem postanowień. Jako że nauczyłam się regularnie ćwiczyć, zaczęłam obliczać jakie efekty uda mi się uzyskać do końca roku. Przede wszystkim liczyłam na szpagat. 
Niemalże każda dziewczyna w moim otoczeniu potrafiła go zrobić. I nie mówię tu o tych, co przychodziły czasem na szermierkę. Mam raczej na myśli moje koleżanki z roku. Z osiedla. Zewsząd. 
Do tej pory porównywałam się jedynie z otyłymi kobietami zza granicy, które nawet nie starały się rozciągać. A może brzuchy przeszkadzały im w skłonie? W dodatku pewnie od nadmiernego ciężaru buntowały im się kolana. Czułam się lepsza od nich. A potem wróciłam do kraju ludzi mi podobnych. 
Więc szpagat do grudnia. Grudzień minął. Cóż, dalej próbuję, udoskonalając ćwiczenia rozciągające. Może w tym roku pójdzie mi lepiej. Musi!

A jeśli już mowa o postanowieniach, wyznam, że właśnie ten temat chciałam dziś poruszyć, jako że zaczął się nowy rok i wszyscy zadają te same pytania. Co chcesz osiągnąć? Dokąd zmierzasz? Co zmienisz w swoim życiu? 
Tak nieoficjalnie mogę wyrazić tylko jedno swoje życzenie. Chcę zmierzyć się z innymi fechtującymi kobietami. Chcę się bić z ludźmi których nie znam. Chcę jechać na turniej i mam zamiar ten turniej wygrać. 
ŚKUNKSie, oczekuj mnie!