poniedziałek, 25 lutego 2013

Zwierzątka z makaronu

No, może niekoniecznie zwierzątka. Nie są też z makaronu, ale! Ale muszę pochwalić się co Panna genialnego dziś zrobiła na tej swojej uczelni. Trzeba też napomknąć, że jej okrzyki entuzjazmu było słychać poza salą. Sztuka, tak. Po raz kolejny Panna zabłysła swoją znajomością Painta. 




piątek, 22 lutego 2013

Teoria

Ostatnio coraz częściej mam wielką ochotę coś napisać. Wchodzę w panel nawigacyjny, układam dłonie na klawiaturze... i nie wiem co dalej. Chcę, ale nie wiem o czym. Chcę, ale nie mam czasu. Chcę, ale znowu ktoś się do mnie odzywa, odwracając moją uwagę od migającego kursora. No szlag by ich wszystkich trafił.
Dziś piszę zamiast przygotowywać się do popołudniowych zajęć, wszak blog ten jest ważniejszy od wyszukiwania interesujących wiadomości w internecie.

Niedawno Łasica wróciła do treningów szermierki. Co prawda w innym mieście, ale często mi opowiada i komentuje co ciekawego się u niej dzieje, czego się uczy i co z tych ćwiczeń wynosi. Oczywiście, są problemy, niektóre nawet podobne do tych z którymi ja się zmagałam swojego czasu. Jednym z najważniejszych jest teoria, która zaczęła się jeszcze zanim pierwszy raz sięgnęłam po jakąkolwiek broń ze świadomością, że za chwilę będę nią machać w bardziej lub mniej kontrolowany sposób.
Miecz składa się z ostrza, jelca, rękojeści i głowicy. Uwaga! Jeśli Sienkiewicz pisze, że ktoś się gładził po głowni, nie chodzi o ostrze, a o głowicę. Proszę zapamiętać. Pamiętam i wspominam tęsknie tamte momenty. Stałam spłoszona, nie patrzyłam jeszcze sceptycznie na Trenera i, mimo że byłam świadoma jakiegoś podstępu, trolla czy hejtu, to pobierałam te lekcje podstaw podstaw z entuzjazmem. Skąd mogłam wiedzieć, że miecz nie przetnie ot tak zbroi czy kolczugi? Przecież na filmach byle draśnięty rycerz padał i krwawił. Nie widziałam też sensu w celowaniu w twarz przeciwnika, bo po co? Przecież ręce bardziej się męczą gdy nie opieram broni na ramieniu czy gdziekolwiek indziej. Ręce nie mogą być zmęczone podczas walki!
Podobne wątpliwości męczyły mnie jeszcze podczas pierwszych oficjalnych treningów, gdzie przestano nam cokolwiek tłumaczyć. Nikt mi nie powiedział, że wyciągając ręce zyskam na zasięgu, a uginając kolana zwiększę swoją prędkość. Robiłam to co inni, może nieco na odlew, ale byłam tak zmęczona rozgrzewką, że był to jedyny moment na odpoczynek przed siłówką.
Po treningach wracałam do domu i zdawałam relacje znajomym, śmiejąc się z tego co wtedy wydawało mi się bezsensowne. Przewroty? Zbędne! Zapasy? Ach, zapasy. A może te śmieszne wypady przy których wyglądamy jak upośledzone kangury z bezwładną jedną nogą? Toż to idiotyczne! Pewnie gdybym teraz usłyszała podobne komentarze, to zabiłabym, wtedy po prostu starałam się dobrze bawić.
Czasem na wyjaśnianie mi teorii kusił się Jeż. Był to dla niego świetny sposób żeby nie ćwiczyć, a dla mnie by pogłębić moją jakże płytką wiedzę. Wiedziałam, dlaczego przy sztychu obraca się ostrze, albo czym różni się głupiec od ślepca. Czasem też ćwiczyliśmy dodatkowe sposoby obrony przed konkretnym ciosem, innymi słowy, Panna starała się obić Jeżowi paluchy i wszystko co tylko się dało. A on się bronił. Ogólnie był dobrym manekinem, który niewiele się ruszał. Prawie jak półmartwa mysz, którą daje się lwiątku by nauczyło się polować. Tak.

Dziś sytuacja nieco się zmieniła. Czasem Panna czuje pokusę by poinstruować w czymś nowych adeptów. Zwraca im uwagę jak ważne jest wszystko co ćwiczą (chyba że nadal uważa coś za bezsensowne) i zanudza teorią, za którą zaczęła nagle przepadać.
"Celuj w twarz, w oczach przeciwnika skraca to optycznie miecz, przez co nie można dokładnie ocenić odległości", mawiam czasem, przypominając sobie wszystko czego mnie nauczono do tej pory. Poprawiam broń na ramieniu i unoszę dumnie głowę gdy ktoś zadaje mi jakieś pytanie. Zazwyczaj potrafię na nie odpowiedzieć, uświadamiając sobie że jednak coś wiem. No i pewnie rosnę w oczach osoby pytającej. Jej, dziewczyna zna się na broni i na walce. Super. Czasem chciałabym żeby inni tak o mnie myśleli. Zawsze to lepszy komentarz niż Podnieca mnie twój miecz i inne pochodne.
Patrz jaki fajny filmik znalazłam szukając trudnych nimieckich nazw! Łasica przesyła mi link, w który zdarzyło mi się już nieraz kliknąć. Rzucam jakimś komentarzem, wracam do poprzedniego zajęcia. Po chwili znajduję listę i opisy ciosów. Powstrzymuję się od wyjaśnień, znów zajmując się czymś innym. To nie moja adeptka, nie będę się wymądrzać. Dam radę.
Gdy instruuję adeptów mam nieodparte wrażenie że za dużo mówię. To frustrujące.

Niedawno kolejny wykładowca zauważył, że czasem zjawiam się na zajęciach z bronią i oczywiście zaczął dopytywać. A co? A dlaczego? A po co? Ale jak to?
A jak zostać trenerem? Spytał, lecz nie odpowiedziałam. Dziś wydaje mi się, że potrzeba niewiele, skoro nawet Żółw nazywał trenerem siebie. Musisz znać trochę teorii, umieć liczyć do ośmiu, krzyczeć "pozycja!" i udawać że wiesz jak korygować innych. Myślę, że też bym sobie poradziła. Zostanę trenerem i to lepszym od Żółwia.

Panna Trener, jak to dumnie brzmi.

sobota, 16 lutego 2013

Hyc o podłogę

"...techniki zapaśnicze do walki w zwarciu."
Nie rozpoznawałam jeszcze żadnej twarzy gdy Skoczek kazał dobrać się wagowo w pary. Po kilku treningach wypełnionych przewrotami we wszystkie możliwe strony był to pozornie pozytywny obrót spraw. Pozornie. Nie spełniałam kategorii wagowych zapasów kobiet, skąd miałam wziąć kogoś podobnej wagi na sali pełnej, hm, facetów? Młodzieńców. Sali pełnej młodzieńców. 
Wszyscy już znaleźli sobie partnera, ja stałam sama. Podszedł Żółw, uśmiechając się dobrotliwie. Cóż, nie zapowiadało się to tak źle. Był tylko chwyt zapaśniczy, za biceps i pod ramię, a teraz przepchnij przeciwnika. Oczywiście! Jakby unikanie potu było zbyt małym wyzwaniem. 
Przypomniałam sobie wtedy moje koszykarskie zmagania jeszcze ze szkoły, gdzie starałam się stanąć na poziomie kolegów z klasy. Nie nauczyłam się dobrze grać, choć znałam zasady. Gdy nie było presji niezgorzej też rzucałam, choć najbardziej przywykłam do blokowania przeciwników. Niestety, jako osoba raczej drobnych rozmiarów, miałam tę przyjemność że przeciwnikom sięgałam gdzieś nieco ponad ramię, przez co mój nos był ulokowany idealnie na wprost ich pach. Nie golili pach, a koszulki nie miały rękawów. Wtedy też pogodziłam się z egzystencją gorzkiego potu. Wszechobecną egzystencją, pragnę dodać. 
Gdy już zaczerpnęłam ze wspomnień dostatecznej wiedzy na temat przemokniętych koszulek i opanowałam grymas na twarzy, pozostało mi tylko jedno zadanie - przepchnij Żółwia, Panno! Dasz sobie radę! Jednak Żółw budową ciała przypominał mi owych koszykarzy. Jak mogłam mu cokolwiek zrobić? Zanotowałam, że trzeba jednak znaleźć kogoś swoich rozmiarów, a tymczasem czerpać ze źródła jak najwięcej teorii, wszak w teorii byłam niezastąpiona. 

To teraz do przepychania dodamy kopnięcia w brzuch... Ostrożnie! Ten okrzyk wyhamował moje kolano w odpowiednim momencie. Całe szczęście, bo partner już zaczął kulić się w sobie na myśl o tym co mogło się stać. Tym razem był to Gruby Baron. Ledwo miotałam nim na boki, ale, mimo wszystko, miotałam! 
Wzdycham rzewnie na wspomnienie tamtych czasów, gdy nadal nie miałam zamiaru nikomu zrobić krzywdy, a za najmniejsze draśnięcie przepraszałam jak szalona. Nigdy nie kopnęłam nikogo w krocze. Wtedy. Z czasem jednak dowiedziałam się dlaczego jest to pierwsza technika obronna jakiej matki uczą swoje córki. Mam cichą nadzieję, że też kiedyś zabłysnę przed małymi Panienkami. 

Techniki zapaśnicze jakie nam przedstawiano były podstawami podstaw. Pokazano nam tę śmieszną pozycję bokserską, z głową wciśniętą między barki, rękami zasłaniającymi twarz (I tak nigdy nie wykonacie jej poprawnie. Panno, nie wypinaj tyłka!), a także jak upadać żeby nie zrobić sobie krzywdy (tego też mieliśmy nigdy nie wykonać dobrze). A potem było podnoszenie innych. I rzuty. A w wakacje także noszenie strażackie. Cholera, z dwojga złego wolałam już chyba te fikołki. 
Podniesienie kogokolwiek w moim przypadku graniczyło z cudem. Baron był jeszcze względnie lekki jak przystało na osobę która nadal rośnie, ale nie zawsze przychodził. Wtedy do akcji starał się wkroczyć Jeż, niemal dwa razy cięższy ode mnie. 
Stajemy w rozkroku, klamra w pasie, nogi ugięte, nie podnosimy z pleców. Hej, to coś co teraz powtarzam każdej dziewczynie, która przychodzi i próbuje swoich sił na coraz mniej licznych treningach zapaśniczych! Wtedy sama musiałam się namęczyć zanim nauczyłam się jak podnosić innych by mój kręgosłup za bardzo nie ucierpiał. Ale udało mi się! W wakacje podnosiłam już Jeża, Baron nie stanowił dla mnie większego problemu. Następny w kolejce był Cherubin, ale po nieszczęsnych rzutach uznałam, że wolę nawet nie próbować. 
Otóż pierwszy rzut miał być banalny, a przynajmniej tak wyglądał jak patrzyłam na moich kolegów, powalających innych na maty. Cherubin patrzył na mnie wyczekująco. Tylko lekko podnieść, jeszcze lżej podciąć, zarzucając przy tym biodrem i samo idzie! Tak. Szło mi na tyle dobrze, że częściej to ja lądowałam na macie, mimo bycia osobą rzucającą. Nadal nie wiem czy to kwestia równowagi czy po prostu ulokowania ciężaru ciała gdzieś w patykowatych nogach. W każdym razie nie wyszło i nie wychodziło przez kolejne piętnaście prób, gdy Cherubin starał się sam podłożyć, ułatwiając mi ćwiczenie. 
Gdy role się odwracały i to mną ktoś rzucał, humor miałam przedni. Niezbyt miałam jak się opierać (co i tak by się na niewiele zdało), za to odpoczywałam, to stojąc, to leżąc na stosie materaców. Inni chyba też byli zadowoleni z faktu, że mogli sobie mną porzucać. 

No i było jeszcze noszenie strażackie, to cudownie niesamowite uczucie, gdy ktoś przerzuca sobie ciebie przez ramię i zaczyna dreptać, wbijając swoje ramię w twój pęcherz. Albo krocze, w przypadku wielu męsko-męskich par. Wyrywałam się, szarpałam, buntowałam, wrzeszczałam. Na nic. Brat Barona stawał nade mną z miną pełną pogardy i nie odpuszczał dopóki nie zaczynałam współpracować, nawet jeśli współpraca ta przypominała raczej romans - krótki i burzliwy. 
Wiele razy zastanawiałam się, czy ześlizgując się z pleców osoby niosącej mnie, będę miała czas na zrobienie rolla nim zaryję głową o bieżnię. Na szczęście nie miałam okazji by się o tym przekonać. Krzyczałam na tyle głośno, że jeszcze przed nieszczęśliwym wypadkiem odstawiano mnie na ziemię.
Największą fanką ćwiczeń związanych z noszeniem była Panna Czołg. Z szaleńczym błyskiem w oku pędziła by wziąć mnie w swoje ramiona, podnieść, a potem nosić między innymi, oferując taką Pannę do potrzymania. Ofertę zbywano śmiechem, no tak. 
W dni bez treningu wychodziłam do mojego małego przedszkola i bawiłam się z dzieciakami. Noszenie ich na ramieniu stało się jedną z ulubionych rozrywek, a ja miałam okazję do ćwiczeń. No i radziłam sobie całkiem nieźle z istotami ważącymi mniej więcej tyle co worek ziemniaków. 

Panna Czołg była także zwolenniczką chwytów i dźwigni w parterze. Najpierw oczywiście musiała mnie powalić na ziemię (co nie sprawiało jej większych trudności), a potem uczyła się jak wybijać łokcie, zakładać balachę czy po prostu ignorować moje podduszanie w czasie gdy udawała że okłada mnie po głowie. A potem była zamiana. 
Czasem do tego wracamy, wprawiając wszystkich dookoła w zakłopotanie, gdy kolejny pisk, krzyk czy wściekłe miałczenie wyrywa się z naszych gardeł gdy zatapiamy się w walce na śmierć i życie bez użycia broni. Ja za to jestem dumna z każdego takiego sparingu, bo choć niszczy ubrania i siniaczy kolana, to nadal jest niezwykle zabawnym doświadczeniem. 
Kiedyś nawet próbowałam rozgryźć latającą balachę, jednak w połowie próby zwątpiłam w moje siły, zarzekając się że znajdę coś skuteczniejszego, choć pewnie mniej spektakularnego.

Ach, Panna może się także pochwalić, że opanowała jedną z "zapaśniczych" technik, ale na miecz! I jest z niej niezwykle dumna, choć wątpi by kiedykolwiek  wykorzystała ją w walce. Mimo wszystko w końcu pojęła sens przerzutu przez biodro i gdy tylko ma możliwość to uczy nowych, dzieląc się toną teorii i namiastką praktyki jaką może im zaoferować. 

***
Chciałabym o coś zapytać wszystkich którzy czytają ten pseudo pamiętnik. Wiem, że większość zna mnie osobiście, albo przynajmniej zamieniła ze mną kilka słów. Jak myślicie, piszę tutaj szczere przemyślenia? Jestem sobą w tych tekstach, a może się idealizuję w jakiś sposób? Jest to też jawna prowokacja by uzyskać garstkę komentarzy. "Pokażmy ile nas jest!" powiedziałby Facebook, a ja nawet bym to zlajkowała. 
Panna doceni, bo nadal nie wie do końca w czyje umysły wtłacza swoje słowa. 
No i oczywiście dziękuje serdecznie za cierpliwość i chęć czytania. Oby lektura była ci lekka i przyjemna!

piątek, 8 lutego 2013

Kroki

Może być dość sentymentalnie. Proszę o wybaczenie. 

Powoli zbliżamy się do teraźniejszości. Ostatnie miesiące minęły szybko. Pozwoliły mi uświadomić sobie kilka istotnych kwestii. Niektóre umieszczę tutaj, inne pozostawię dla siebie. Uczyłam się nie tylko szermierki, ale i życia w inny niż dotychczas sposób. Otworzyłam oczy, nabrałam powietrza w płuca, oczyściłam duszę i zaczęłam raczkować. 

Po sześciu latach ciągłego milczenia i ukrywania się za monitorem w końcu wyszłam do ludzi. Patrzyłam w oczy, rozmawiałam, cieszyłam się wolnością i swobodą na jaką mi to pozwalało. Zdałam sobie sprawę, że jestem wolna. Że jeśli tu mi nie wyjdzie, mogę się spakować i wyjechać. Świat jest duży, a kątów wiele, któryś może być odpowiedni dla mnie. W końcu człowiek się dostosowuje, prawda? Tak, powiedziałoby wielu, w końcu to dlatego ewoluowaliśmy. Panna odpowie, że nie. Nie ma zamiaru się dostosowywać do wyznaczonych przez kogoś ram. Będzie się wierciła i szarpała, aż te puszczą, bądź dopasują się do niej. Panna jest upartą istotą, stawiającą na swoim i oczekującą satysfakcjonujących ją efektów.
Dlatego, gdy ostatnio znów została zapytana Dlaczego szermierka?, jej odpowiedź się zmieniła. Nie spłonęła rumieńcem, nie zastanawiała się. Panna poszła na szermierkę na przekór ogółowi. Chciała udowodnić, że może, że potrafi i że nikt jej nie zatrzyma. Nikt ani nic. Co z tego że jest słabą, cherlawą dziewczyną? Można to zmienić. Ale przecież ma problemy z koordynacją, często traci pewność siebie, ucieka gdy dzieje się źle! Ucieka żeby w pół drogi zawrócić i ze zdwojonymi siłami walczyć. Nauczyła się, że nikt za nią żadnego problemu nie rozwiąże, musi zrobić to sama i choć ma swoje chwile słabości, ma także świadomość, że nie mogą trwać wiecznie bo prędzej czy później trzeba zakasać rękawy i wziąć się do pracy. 
Rok temu Jeż starał się pojąć mój charakter. Porównał go do cebuli, kremówki, ogra. Pod udawaną siłą woli ukrywać się miała cicha, nieśmiała dziewczyna, spłoszona, czekająca na pomoc drugiego człowieka. Wewnątrz niej podobno jednak kryje się nasionko zwane pewnością siebie, które w końcu wykiełkuje i da owoc. Czyżby miał rację? A może mówił o innej Pannie?

Poznałam też wielu cudownych ludzi, nie zapominając o starych znajomościach. W sumie wiele z nich odświeżyłam i cieszę się z tego powodu. 
Sama grupka szermierzy, których widzę dwa - trzy razy w tygodniu, jest wielkim wachlarzem osobistości. Pomagają, wspierają, dokuczają, zaczepiają, szturchają, dźgają i przytulają. Mimo że czasem dzieje im się krzywda z mojej ręki to nie obrażają się (choć lubią mi wypominać każdą najmniejszą rankę którą ozdobiłam ich skórę). Każdy oficjalny członek grupy musiał w jakiś sposób przeze mnie ucierpieć. Były sztychy w nos, w oko, w obojczyk czy jakieś trwałe zgrubienia na palcach. O każdym jednym pamiętam i z dumą unoszę głowę, gdy inni licytują się między sobą czyja rana była poważniejsza. 
Ja Panny nie uderzę. Rycerz nie uderzy kobiety. Ale szermierz uderzy szermierza, bo w tym jest logika całego sportu. Co staramy się zrobić? Zadać ból, nawet zabić. Nie można zasłaniać się płcią, wiekiem, wzrostem czy orientacją seksualną, no proszę! Szlag mnie trafia za każdym razem gdy słyszę podobne wymówki. Nie przyjmuję do wiadomości, że na treningach ktokolwiek będzie mi dawał fory dlatego że noszę stanik. Nie zdzierżę ludzi, którzy starają się tylko bronić, pozwalając mi atakować do woli, bo nie chcą zrobić mi krzywdy. (Oczywiście to w trakcie treningu, poza nim możemy się nie bić, toleruję, choć nie pochwalam.) Czuję się źle, bo wtedy ów rycerz obrywa bardziej niż podczas normalnego, sensownego sparingu, a ja czuję się tym sposobem lekceważona. Bo zwalniają tempa, bo są pobłażliwi, bo wcale nie skupiają się na tym na czym powinni. Wrr. 

Nauczyłam się nie przejmować siniakami, ale o tym wspominałam już niejednokrotnie. Kolana upstrzone sinymi plamami to codzienność, tak samo jak poobijane przedramiona czy siniak spływający ze skroni. Jedynym fatalnym przypadkiem był guz wielkości piłeczki pingpongowej na środku czoła. Dzień przed egzaminem. Na moje szczęście grzywka wszystko dokładnie zakryła, a znajomi zauważyli tydzień później, gdy opuchlizna zeszła i został jedynie piękny żółciutki siniec. 

Zerwałam z Jeżem by szukać własnego szczęścia. Szermierka jest ważniejsza ode mnie! zniknęło z mojego życia. 

Pojawiło się także kilka mniejszych zasad, do których się stosuję zawsze kiedy mogę. 
Gdy jestem zła, albo rozsadza mnie nieuzasadniona energia to zamiast niepokoić innych najpierw staram się zmęczyć. Własna siłówka, pompki, absy, czasem nawet taniec. Wszystko jest lepsze od rozchodzenia się nad sensem siedmiu słów, które akurat wytrąciły mnie z równowagi. W pozytywny lub negatywny sposób. 
Przestałam uznawać choroby. Już nie kładę się do łóżka gdy zaczyna boleć mnie głowa. Odrzuciłam też wszelkie witaminki, suplementy, syropki i antybiotyki. Jeśli nadal mogę mówić to mogę też normalnie funkcjonować, dlatego jedynie zapalenie krtani potrafi mnie wyłączyć z gry na jeden, góra dwa wieczory. 
Nieważne czy będzie się waliło, paliło, czy też nastanie sesja - na trening idziemy. Po raz kolejny przekonałam się, że odrobina wysiłku pomaga uporządkować spaczeń igrającą w głowie dzień przed egzaminem. A i wyniki od razu są lepsze! W dodatku trening także poprawia humor, pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości i nie tuczy, w odróżnieniu od ośmiu tabliczek czekolady. 
No i, przede wszystkim, Panna nie może się zachowywać jak typowa baba, bo typowa wcale nie jest. Nie ma częstego narzekania, użalania się nad złamanym palcem, ani swoim ani kogoś innego. Nie zmieniamy zdania (zbyt często). Trzeba dążyć do wyznaczonych sobie celów i nie dać sobą pomiatać. A niegrzecznych chłopców ukarać trzeba, amen. 

Aktualnie nadal się sparuję, wykonuję ćwiczenia, wymyślam własne techniki nocami. Ktoś wpadł na pomysł nagrywania walk, co dało mi jeszcze jedno zajęcie - oglądanie raz po raz tego samego filmiku w poszukiwaniu wskazówek i ciosów. No i patrzę na dłonie, dłonie nie kłamią. Trzeba rozwinąć oburęczność.
A w maju... w maju zobaczymy czego się Panna nauczyła. Bo już kolejny cel przed sobą postawiła, niepowiązany z turniejami. Ach, nawet dwa cele. Tym razem nie chwytając za telefon, a za klawiaturę i pozwalając by setki ścieżek się przed nią otworzyły. 
Zapytałabym czy Ty, drogi czytelniku, pomógłbyś mi wybrać tę najbardziej odpowiednią, ale Panna musi to zrobić samodzielnie. Tak jak i sama musi przejść przez własne życie, bo raczkowanie już się skończyło. Trzeba stanąć na nogi i biec dalej. A jeśli biec, to najlepiej prosto na trening.