poniedziałek, 24 grudnia 2012

Maj

Cztery miesiące treningów minęły spokojnie. Mieliśmy salę, ćwiczyliśmy sumiennie, powoli zagłębialiśmy się w techniki o egzotycznych, niemieckich nazwach. Oczywiście, takie nazewnictwo także odgrywa ważną rolę w formacji szermierza. Jak szermierz będzie potem opowiadał swoim przyjaciołom jakim ciosem oberwał, a który go znokautował? Ach, bo winden i binden tamtego trzymetrowego kolesia był śmiertelny! Nie wiedziałam co mam zrobić! A potem była ciemność i złamana ręka. To ma sens, faktycznie. 
Chodzi raczej o fakt, że znając wszystkie nazwy łatwiej sobie uporządkować przebieg walki w głowie. Może nawet bym się z tym zgodziła, gdyby nie fakt, że nadal biję niemal na oślep, intuicyjnie, nie zastanawiając się czy to co wyprowadzam w danej chwili ma oficjalną nazwę, czy jest to tylko chora wariacja innego niemieckiego słówka w moim - o wiele gorszym - wykonaniu.
Mimo wszystko nazwy są ważne i przy tym pozostańmy. Może kiedyś zapamiętam, że cięcie po skosie do krzyża to nie "cięcie po skosie do krzyża" tylko coś po niemiecku. Nie spieszy mi się. 

Tymczasem nadszedł maj. Trawa się zazieleniła, zrobiło się ciepło. Panna miała obchodzić swoje urodziny w czasie majówki, bo akurat tak jakoś wypadło. Muszę przyznać, że było to pierwsze konkretne przyjęcie na jakie się porwałam, bądź co bądź nie każdego roku kończy się 15/18/20 lat. 
Planowałam, zapraszałam, kupowałam, zmieniałam, skreślałam, zapraszałam... Pracowałam jak szalona, z wypiekami na twarzy. Cieszyłam się jak małe dziecko w Boże Narodzenie. Miałam ku temu powód, były to moje pierwsze urodziny w Polsce i chciałam je spędzić z przyjaciółmi. Wybór padł na bar. Przed urodzinami wpłaciłam określoną kwotę, a potem mogłam pić do oporu wraz z moimi gośćmi. Dziesięć osób, nie mniej, nie więcej. Ale... oczywiście, zawsze jest jakieś ale. 
Niestety, nie pojawię się, chyba się rozchorowałem. Poranna wiadomość nieco mnie zmartwiła, ale przynajmniej pojawiła się z wyprzedzeniem. Wieczorem liczyłam na dziewięć osób. Zastałam osiem. 
Nie odbiera jeden, nie odbiera drugi. Szlag by to trafił, w barze nie ma zasięgu! Stałam więc na dworze po raz kolejny wybierając numer. Kilka sygnałów, rozłączałam się, złorzeczyłam, wracałam znów przed wejście. Nic, żadnego odzewu. Nie pamiętam ile razy sięgałam po telefon, ale w końcu dostałam. Dostałam wymuszone życzenia. Świetnie! Żadnego przepraszam, żadnego pocałuj mnie w dupę, o informacji że nie przyjdą ani słowa. Rozumiem, że mogło im wypaść coś innego, ale gdybym wiedziała wcześniej, to ktoś inny napiłby się darmowego piwa. Myślę, że byłoby wielu chętnych. 
Przynajmniej Żółw, który rano jeszcze chorował, wieczorem postanowił zawitać z czekoladą. Oczywiście rozumiem, że pośpiech, że szybka decyzja - iść czy nie iść. Ale czekolada od człowieka który nie przestawał mówić o jachtach, skarbach i kosztownościach? Panno materialistko, proszę się uspokoić. Uf. 

Przebiegu urodzin nie chcę wspominać. Nie czułam się dobrze i było mi dość smutno. Inni bawili się świetnie z tego co pamiętam. To dobrze. W tym roku tego nie powtórzymy. 

Kilka dni później pojawiła się pierwsza oficjalna wiadomość na facebooku. Trening odwołany z powodu kontuzji trenera. Tak samo kolejny i jeszcze jeden. Czy muszę wspominać, że to właśnie trenerzy nie pojawili się na urodzinach? Tak, a co za tym idzie, widząc każde takie ogłoszenie uśmiechałam się złośliwie. Dobrze im tak, mają za swoje! 
Mnie jednak łatwo udobruchać. Szósta rano, wiadomość. Wstała Panna? Oczywiście, niedługo zaczynałam zajęcia. Zapraszam do muzeum. 
Nie chodziło o tymczasową wystawę obrazów ani rzeźb. Przed muzeum zebrała się większa grupka, zrobiła sobie kilka zdjęć i ruszyliśmy tajnymi przejściami do gablot z bronią. Miecze, czy raczej zeżarte przez rdzę szczątki mieczy. W dodatku wyjęte zza szyb! Każdy założył parę rękawiczek i ściskał broń jakby była niemowlęciem. Nigdy wcześniej serce nie fikało mi równie radosnych koziołków. Ledwo ukrywałam nadmiary radości pod kotarą zmęczenia i sceptycyzmu. Ledwo.
Tylko bez zdjęć, proszę! 

Wiecie co jeszcze odbywa się w maju? Matury. Na sali gimnastycznej. Nie mieliśmy gdzie trenować, więc postanowiliśmy się przenieść na boisko. 
Nie spodziewałam się, że w moim rodzinnym mieście mamy tak ładne boiska. Trawa, dookoła czerwona bieżnia, naprzeciw trybuny. Wyglądało to o wiele lepiej niż asfaltowane korty na których do tej pory przyszło mi ćwiczyć. 
Trener musiał wykorzystać każdy element otoczenia. Rozgrzewka zaczynała się od przebieżki. Przynajmniej kilometr, czasem półtora, plus dodatkowo przeskakiwanie między trybunami. Niekiedy bieg zamieniał się w interwały, które doprowadzały wszystkich do szaleństwa. I wyciskały ósme poty. 
Panna, do mnie! - stało się hasłem rozpoczynającym bieg, wraz z moim cierpiętniczym spojrzeniem. Bieganie z tyłu było dla mnie chwilą relaksu. Czasem dyskutowaliśmy między sobą, śmialiśmy się, nawet próbowaliśmy zmusić czołówkę do zdublowania nas. Na darmo. Za karę, chyba, sama musiałam zacząć biegać w czołówce, narażając się na krzyki Trenera za każdym razem gdy zostawałam choć odrobinę w tyle. Dosłownie, odrobinę. 
Piąte okrążenie, szóste, ósme. Sparta! I sprint. Stop. Odpoczynek. Teraz stawy. 
Trzeba przyznać, że treningi na dworze były bardziej męczące. Nie mieliśmy ograniczeń czasowych, mogliśmy tam siedzieć od rana do wieczora, nikt nas nie wyganiał. Oczywiście nie każdemu odpowiadało podkręcone tempo. 
Proszę, nie idźmy dziś na trening. Zostaniemy w domu, pogramy czy coś... Chyba tego "czegoś" obawiałam się najbardziej gdy Posiadacz Jeża zaczynał przekonywać mnie do opuszczenia treningu. Zawsze go coś bolało. To kolano, to ramię, zatoki też niezbyt sobie radziły. No i oczywiście uczelnia wyciskała z niego całe życie! Jak mógł pójść na trening? Dobrze, Jeżu, jak nie chcesz iść, to wracaj do domu. Mnie nie zatrzymuj. 
Och, już wtedy miałam ochotę zakończyć tę związkową farsę. Słabe ze mnie dziewczę. Za szybko wybaczam, nieczęsto się złoszczę. Nie mogłam mu tego zrobić, przecież był nieszczęśliwy. 
Zmysł niesienia pomocy ciągnął mnie dalej ku zagładzie.


Ach, niedawno był śledzik. Panna bardzo ładnie wyglądała. Tak powiadają. 

2 komentarze:

  1. Posiadacz Jeża, przypadł mi do gustu. Jako nazwa, nie słaba osobowość, o którą nieustannie trzeba się troszczyć. To Ty masz być niewinna, słaba i poddana (no, nie zawsze). Tak bieżnia, pamiętam. Tak śledzik, nie pamiętam, bo jakże bym mogła móc...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Schlebiasz mi. Śledzika jeszcze nadrobimy, kameralnie, obiecuję też, że postaram się wyglądać jeszcze piękniej, specjalnie dla Ciebie.

      Usuń