poniedziałek, 3 grudnia 2012

Początki

Zaczął się grudzień. Ile to już czasu minęło odkąd pierwszy raz usłyszałam o szermierce w moim rodzinnym mieście? Rok? Półtora? Tak, było to w zeszłe wakacje. Mogę nawet sięgnąć do zapisanych rozmów i sprawdzić dokładną datę, ale po co? Wystarczy napomknąć, że wszystko zaczęło się od tajemniczego mężczyzny, którego ktoś dość niezręcznie wepchnął w moje życie. A on nim wstrząsnął i zamieszał. Bardzo intensywnie. 

Pierwszy trening odbył się w warunkach spartańskich, ale czego miałam się spodziewać? Dżinsy, obcisła koszulka. Wtedy chyba nadal malowałam się dość intensywnie, nie gardząc kredką i cieniami do oczu. Niemożliwym było wywrzeć pozytywnego wrażenia na nowym trenerze. Zawiodłam też samą siebie. Kondycja wtedy leżała i kwiczała z żalu, każde okrążenie na bieżni bolało mnie niemiłosiernie, płuca siłą wydzierały kolejne hausty powietrza, a oni biegli zbyt szybko bym dotrzymała im kroku. Pamiętam, że nie byłam też zadowolona z mojego naciągu. Może to była wina spodni? Nie zmienia to faktu, że niezwykle wstydziłam się za samą siebie. 
Dostałam wtedy też miecz do ręki. Miecz? Nie, zaraz, to był raczej bokken, drewniany w dodatku. Chyba jedyny którego jeszcze nikt nie złamał. Pamiętam, że był dosyć lekki i przyjemnie przecinał powietrze, choć wydobycie z niego świstu trochę mnie kosztowało. No dobrze, nie trochę, kosztowało mnie to bardzo wiele. Miałam wyprowadzić jeden cios, znad głowy. Tłumaczenie zbijało mnie z tropu za każdym razem, gdy trener cierpliwie je powtarzał. Miecz nad głowę, lewa noga w powietrze, pionowy cios, lewa noga na ziemię. Pozycja pług. Machałam więc, raz za razem, patrząc niepewnie na stopy. Nie patrz w ziemię! Więc przestałam. Od tamtej pory zawsze widziałam przed sobą widmowe oczy, na których starałam się skupić. I biłam powietrze. 
Nie boję się człowieka, który zna dziesięć tysięcy technik, lecz człowieka, który jeden cios wykonał dziesięć tysięcy razy.
Ciekawe ilu osobom już to powtórzyłam. Zapewne wielu, ale cóż, te słowa wyryte zostały w moim sercu. Jestem cierpliwa. Dokonam tego. Dziesięć tysięcy to wcale nie tak wiele, byleby cios wszedł w krew. 

Drugi odbył się jedynie połowicznie, po upływie dwóch czy też trzech tygodni. Obyło się bez biegu, bez rozciągania. Przyniosłam wtedy kanapki i coś do picia, a w zamian mogłam stać spokojnie i przez dwie godziny ćwiczyć. Tym razem były to młynki. Nie, nie te często wspominane w literaturze fantastycznej młyńce. Młynki. W przód, w tył, przed sobą, gdzieś tam jeszcze. Czułam się bardzo niezręcznie, gdy bokken po raz kolejny wypadał mi z rąk. Gdzieś obok znów przejeżdżał samochód. Jakieś dziecko wskazywało na nas palcem. Nie krępuje cię widownia? To dobrze. Nawet nie pomyślałam, że ktoś chciałby na mnie w tym momencie patrzeć, szczególnie że obok Trener wymachiwał żelazem, a potem nożem, a potem znów żelazem. Ja byłam tylko malutkim robaczkiem, tłem, któremu po raz kolejny nie wychodził młynek. 

Potem minęło sporo czasu nim znów sięgnęłam po broń. W sumie nie do końca rozumiem czemu mnie to tak wciągnęło. Czy znalazłam w końcu sport, który mi odpowiadał? Nie, raczej byłam osobą zbyt kruchą i dobrotliwą by chcieć kogoś zranić. Fizycznie. Tortury psychiczne już dawno stały się jednym z moich asów. W takim razie musiało chodzić o towarzystwo. Jestem niemal pewna, że to wszystko wina Trenera, który nie zerwał ze mną całkowicie kontaktu po tych dwóch treningach, mimo że raczej nie mógł oczekiwać ode mnie chęci na kontynuację ćwiczeń. Słyszałam za to wiele irytujących zdań, które podsycały ogień uporu płonący gdzieś we mnie.
Musisz szybko pokonać swoją cherlawość.
Nie znam kobiety która zrozumiałaby chociaż podstawy szermierki.
Po roku znajomości zapytałam go o te dwa stwierdzenia. Zaskoczenie było niezwykle przyjemne. 

Po lecie nastała jesień. Błądziłam wtedy zagubiona po uczelni. Poznawałam system, otoczenie, ludzi. Przeżyłam kilka zabawnych momentów, na chwilę zapomniałam o walce. Trener ucichł, zostały tylko języki i zajęcia ze śpiewu. W końcu spadł śnieg, zima przejęła miasto. Gdzieś na Facebooku pojawiła się informacja na temat akademii miecza. Przyjmowali adeptów. Wiedziałam, że nad czymś takim pracowali, ale w natłoku pracy wyleciało mi to z głowy. Nie byłam pewna, czy powinnam się tam zapisać, czy to kontynuować. Ale przecież raz się żyje! Po namowie przyjaciółki wysłałam zgłoszenie, dostałam odpowiedź i zaproszenie na portalu. 
Wtedy zaczęły się schody.


Myślę, że na tym dzisiaj zakończę. Wypadałoby jeszcze dodać, że pomysł tkwił w mojej głowie od stycznia, gdy zaczynałam moją przygodę z szermierką historyczną, ale nie byłam zbytnio przekonana do blogów. W końcu stwierdziłam, że będę pisała dla siebie. Oto jestem. Byleby tylko nikt mnie nie zabił za to, co się tutaj pojawi, a chcę by pojawiła się moja subiektywna prawda.

1 komentarz:

  1. Cisną mi się na usta tylko dwa słowa: szaromom mendomom.

    OdpowiedzUsuń