piątek, 22 lutego 2013

Teoria

Ostatnio coraz częściej mam wielką ochotę coś napisać. Wchodzę w panel nawigacyjny, układam dłonie na klawiaturze... i nie wiem co dalej. Chcę, ale nie wiem o czym. Chcę, ale nie mam czasu. Chcę, ale znowu ktoś się do mnie odzywa, odwracając moją uwagę od migającego kursora. No szlag by ich wszystkich trafił.
Dziś piszę zamiast przygotowywać się do popołudniowych zajęć, wszak blog ten jest ważniejszy od wyszukiwania interesujących wiadomości w internecie.

Niedawno Łasica wróciła do treningów szermierki. Co prawda w innym mieście, ale często mi opowiada i komentuje co ciekawego się u niej dzieje, czego się uczy i co z tych ćwiczeń wynosi. Oczywiście, są problemy, niektóre nawet podobne do tych z którymi ja się zmagałam swojego czasu. Jednym z najważniejszych jest teoria, która zaczęła się jeszcze zanim pierwszy raz sięgnęłam po jakąkolwiek broń ze świadomością, że za chwilę będę nią machać w bardziej lub mniej kontrolowany sposób.
Miecz składa się z ostrza, jelca, rękojeści i głowicy. Uwaga! Jeśli Sienkiewicz pisze, że ktoś się gładził po głowni, nie chodzi o ostrze, a o głowicę. Proszę zapamiętać. Pamiętam i wspominam tęsknie tamte momenty. Stałam spłoszona, nie patrzyłam jeszcze sceptycznie na Trenera i, mimo że byłam świadoma jakiegoś podstępu, trolla czy hejtu, to pobierałam te lekcje podstaw podstaw z entuzjazmem. Skąd mogłam wiedzieć, że miecz nie przetnie ot tak zbroi czy kolczugi? Przecież na filmach byle draśnięty rycerz padał i krwawił. Nie widziałam też sensu w celowaniu w twarz przeciwnika, bo po co? Przecież ręce bardziej się męczą gdy nie opieram broni na ramieniu czy gdziekolwiek indziej. Ręce nie mogą być zmęczone podczas walki!
Podobne wątpliwości męczyły mnie jeszcze podczas pierwszych oficjalnych treningów, gdzie przestano nam cokolwiek tłumaczyć. Nikt mi nie powiedział, że wyciągając ręce zyskam na zasięgu, a uginając kolana zwiększę swoją prędkość. Robiłam to co inni, może nieco na odlew, ale byłam tak zmęczona rozgrzewką, że był to jedyny moment na odpoczynek przed siłówką.
Po treningach wracałam do domu i zdawałam relacje znajomym, śmiejąc się z tego co wtedy wydawało mi się bezsensowne. Przewroty? Zbędne! Zapasy? Ach, zapasy. A może te śmieszne wypady przy których wyglądamy jak upośledzone kangury z bezwładną jedną nogą? Toż to idiotyczne! Pewnie gdybym teraz usłyszała podobne komentarze, to zabiłabym, wtedy po prostu starałam się dobrze bawić.
Czasem na wyjaśnianie mi teorii kusił się Jeż. Był to dla niego świetny sposób żeby nie ćwiczyć, a dla mnie by pogłębić moją jakże płytką wiedzę. Wiedziałam, dlaczego przy sztychu obraca się ostrze, albo czym różni się głupiec od ślepca. Czasem też ćwiczyliśmy dodatkowe sposoby obrony przed konkretnym ciosem, innymi słowy, Panna starała się obić Jeżowi paluchy i wszystko co tylko się dało. A on się bronił. Ogólnie był dobrym manekinem, który niewiele się ruszał. Prawie jak półmartwa mysz, którą daje się lwiątku by nauczyło się polować. Tak.

Dziś sytuacja nieco się zmieniła. Czasem Panna czuje pokusę by poinstruować w czymś nowych adeptów. Zwraca im uwagę jak ważne jest wszystko co ćwiczą (chyba że nadal uważa coś za bezsensowne) i zanudza teorią, za którą zaczęła nagle przepadać.
"Celuj w twarz, w oczach przeciwnika skraca to optycznie miecz, przez co nie można dokładnie ocenić odległości", mawiam czasem, przypominając sobie wszystko czego mnie nauczono do tej pory. Poprawiam broń na ramieniu i unoszę dumnie głowę gdy ktoś zadaje mi jakieś pytanie. Zazwyczaj potrafię na nie odpowiedzieć, uświadamiając sobie że jednak coś wiem. No i pewnie rosnę w oczach osoby pytającej. Jej, dziewczyna zna się na broni i na walce. Super. Czasem chciałabym żeby inni tak o mnie myśleli. Zawsze to lepszy komentarz niż Podnieca mnie twój miecz i inne pochodne.
Patrz jaki fajny filmik znalazłam szukając trudnych nimieckich nazw! Łasica przesyła mi link, w który zdarzyło mi się już nieraz kliknąć. Rzucam jakimś komentarzem, wracam do poprzedniego zajęcia. Po chwili znajduję listę i opisy ciosów. Powstrzymuję się od wyjaśnień, znów zajmując się czymś innym. To nie moja adeptka, nie będę się wymądrzać. Dam radę.
Gdy instruuję adeptów mam nieodparte wrażenie że za dużo mówię. To frustrujące.

Niedawno kolejny wykładowca zauważył, że czasem zjawiam się na zajęciach z bronią i oczywiście zaczął dopytywać. A co? A dlaczego? A po co? Ale jak to?
A jak zostać trenerem? Spytał, lecz nie odpowiedziałam. Dziś wydaje mi się, że potrzeba niewiele, skoro nawet Żółw nazywał trenerem siebie. Musisz znać trochę teorii, umieć liczyć do ośmiu, krzyczeć "pozycja!" i udawać że wiesz jak korygować innych. Myślę, że też bym sobie poradziła. Zostanę trenerem i to lepszym od Żółwia.

Panna Trener, jak to dumnie brzmi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz