sobota, 16 lutego 2013

Hyc o podłogę

"...techniki zapaśnicze do walki w zwarciu."
Nie rozpoznawałam jeszcze żadnej twarzy gdy Skoczek kazał dobrać się wagowo w pary. Po kilku treningach wypełnionych przewrotami we wszystkie możliwe strony był to pozornie pozytywny obrót spraw. Pozornie. Nie spełniałam kategorii wagowych zapasów kobiet, skąd miałam wziąć kogoś podobnej wagi na sali pełnej, hm, facetów? Młodzieńców. Sali pełnej młodzieńców. 
Wszyscy już znaleźli sobie partnera, ja stałam sama. Podszedł Żółw, uśmiechając się dobrotliwie. Cóż, nie zapowiadało się to tak źle. Był tylko chwyt zapaśniczy, za biceps i pod ramię, a teraz przepchnij przeciwnika. Oczywiście! Jakby unikanie potu było zbyt małym wyzwaniem. 
Przypomniałam sobie wtedy moje koszykarskie zmagania jeszcze ze szkoły, gdzie starałam się stanąć na poziomie kolegów z klasy. Nie nauczyłam się dobrze grać, choć znałam zasady. Gdy nie było presji niezgorzej też rzucałam, choć najbardziej przywykłam do blokowania przeciwników. Niestety, jako osoba raczej drobnych rozmiarów, miałam tę przyjemność że przeciwnikom sięgałam gdzieś nieco ponad ramię, przez co mój nos był ulokowany idealnie na wprost ich pach. Nie golili pach, a koszulki nie miały rękawów. Wtedy też pogodziłam się z egzystencją gorzkiego potu. Wszechobecną egzystencją, pragnę dodać. 
Gdy już zaczerpnęłam ze wspomnień dostatecznej wiedzy na temat przemokniętych koszulek i opanowałam grymas na twarzy, pozostało mi tylko jedno zadanie - przepchnij Żółwia, Panno! Dasz sobie radę! Jednak Żółw budową ciała przypominał mi owych koszykarzy. Jak mogłam mu cokolwiek zrobić? Zanotowałam, że trzeba jednak znaleźć kogoś swoich rozmiarów, a tymczasem czerpać ze źródła jak najwięcej teorii, wszak w teorii byłam niezastąpiona. 

To teraz do przepychania dodamy kopnięcia w brzuch... Ostrożnie! Ten okrzyk wyhamował moje kolano w odpowiednim momencie. Całe szczęście, bo partner już zaczął kulić się w sobie na myśl o tym co mogło się stać. Tym razem był to Gruby Baron. Ledwo miotałam nim na boki, ale, mimo wszystko, miotałam! 
Wzdycham rzewnie na wspomnienie tamtych czasów, gdy nadal nie miałam zamiaru nikomu zrobić krzywdy, a za najmniejsze draśnięcie przepraszałam jak szalona. Nigdy nie kopnęłam nikogo w krocze. Wtedy. Z czasem jednak dowiedziałam się dlaczego jest to pierwsza technika obronna jakiej matki uczą swoje córki. Mam cichą nadzieję, że też kiedyś zabłysnę przed małymi Panienkami. 

Techniki zapaśnicze jakie nam przedstawiano były podstawami podstaw. Pokazano nam tę śmieszną pozycję bokserską, z głową wciśniętą między barki, rękami zasłaniającymi twarz (I tak nigdy nie wykonacie jej poprawnie. Panno, nie wypinaj tyłka!), a także jak upadać żeby nie zrobić sobie krzywdy (tego też mieliśmy nigdy nie wykonać dobrze). A potem było podnoszenie innych. I rzuty. A w wakacje także noszenie strażackie. Cholera, z dwojga złego wolałam już chyba te fikołki. 
Podniesienie kogokolwiek w moim przypadku graniczyło z cudem. Baron był jeszcze względnie lekki jak przystało na osobę która nadal rośnie, ale nie zawsze przychodził. Wtedy do akcji starał się wkroczyć Jeż, niemal dwa razy cięższy ode mnie. 
Stajemy w rozkroku, klamra w pasie, nogi ugięte, nie podnosimy z pleców. Hej, to coś co teraz powtarzam każdej dziewczynie, która przychodzi i próbuje swoich sił na coraz mniej licznych treningach zapaśniczych! Wtedy sama musiałam się namęczyć zanim nauczyłam się jak podnosić innych by mój kręgosłup za bardzo nie ucierpiał. Ale udało mi się! W wakacje podnosiłam już Jeża, Baron nie stanowił dla mnie większego problemu. Następny w kolejce był Cherubin, ale po nieszczęsnych rzutach uznałam, że wolę nawet nie próbować. 
Otóż pierwszy rzut miał być banalny, a przynajmniej tak wyglądał jak patrzyłam na moich kolegów, powalających innych na maty. Cherubin patrzył na mnie wyczekująco. Tylko lekko podnieść, jeszcze lżej podciąć, zarzucając przy tym biodrem i samo idzie! Tak. Szło mi na tyle dobrze, że częściej to ja lądowałam na macie, mimo bycia osobą rzucającą. Nadal nie wiem czy to kwestia równowagi czy po prostu ulokowania ciężaru ciała gdzieś w patykowatych nogach. W każdym razie nie wyszło i nie wychodziło przez kolejne piętnaście prób, gdy Cherubin starał się sam podłożyć, ułatwiając mi ćwiczenie. 
Gdy role się odwracały i to mną ktoś rzucał, humor miałam przedni. Niezbyt miałam jak się opierać (co i tak by się na niewiele zdało), za to odpoczywałam, to stojąc, to leżąc na stosie materaców. Inni chyba też byli zadowoleni z faktu, że mogli sobie mną porzucać. 

No i było jeszcze noszenie strażackie, to cudownie niesamowite uczucie, gdy ktoś przerzuca sobie ciebie przez ramię i zaczyna dreptać, wbijając swoje ramię w twój pęcherz. Albo krocze, w przypadku wielu męsko-męskich par. Wyrywałam się, szarpałam, buntowałam, wrzeszczałam. Na nic. Brat Barona stawał nade mną z miną pełną pogardy i nie odpuszczał dopóki nie zaczynałam współpracować, nawet jeśli współpraca ta przypominała raczej romans - krótki i burzliwy. 
Wiele razy zastanawiałam się, czy ześlizgując się z pleców osoby niosącej mnie, będę miała czas na zrobienie rolla nim zaryję głową o bieżnię. Na szczęście nie miałam okazji by się o tym przekonać. Krzyczałam na tyle głośno, że jeszcze przed nieszczęśliwym wypadkiem odstawiano mnie na ziemię.
Największą fanką ćwiczeń związanych z noszeniem była Panna Czołg. Z szaleńczym błyskiem w oku pędziła by wziąć mnie w swoje ramiona, podnieść, a potem nosić między innymi, oferując taką Pannę do potrzymania. Ofertę zbywano śmiechem, no tak. 
W dni bez treningu wychodziłam do mojego małego przedszkola i bawiłam się z dzieciakami. Noszenie ich na ramieniu stało się jedną z ulubionych rozrywek, a ja miałam okazję do ćwiczeń. No i radziłam sobie całkiem nieźle z istotami ważącymi mniej więcej tyle co worek ziemniaków. 

Panna Czołg była także zwolenniczką chwytów i dźwigni w parterze. Najpierw oczywiście musiała mnie powalić na ziemię (co nie sprawiało jej większych trudności), a potem uczyła się jak wybijać łokcie, zakładać balachę czy po prostu ignorować moje podduszanie w czasie gdy udawała że okłada mnie po głowie. A potem była zamiana. 
Czasem do tego wracamy, wprawiając wszystkich dookoła w zakłopotanie, gdy kolejny pisk, krzyk czy wściekłe miałczenie wyrywa się z naszych gardeł gdy zatapiamy się w walce na śmierć i życie bez użycia broni. Ja za to jestem dumna z każdego takiego sparingu, bo choć niszczy ubrania i siniaczy kolana, to nadal jest niezwykle zabawnym doświadczeniem. 
Kiedyś nawet próbowałam rozgryźć latającą balachę, jednak w połowie próby zwątpiłam w moje siły, zarzekając się że znajdę coś skuteczniejszego, choć pewnie mniej spektakularnego.

Ach, Panna może się także pochwalić, że opanowała jedną z "zapaśniczych" technik, ale na miecz! I jest z niej niezwykle dumna, choć wątpi by kiedykolwiek  wykorzystała ją w walce. Mimo wszystko w końcu pojęła sens przerzutu przez biodro i gdy tylko ma możliwość to uczy nowych, dzieląc się toną teorii i namiastką praktyki jaką może im zaoferować. 

***
Chciałabym o coś zapytać wszystkich którzy czytają ten pseudo pamiętnik. Wiem, że większość zna mnie osobiście, albo przynajmniej zamieniła ze mną kilka słów. Jak myślicie, piszę tutaj szczere przemyślenia? Jestem sobą w tych tekstach, a może się idealizuję w jakiś sposób? Jest to też jawna prowokacja by uzyskać garstkę komentarzy. "Pokażmy ile nas jest!" powiedziałby Facebook, a ja nawet bym to zlajkowała. 
Panna doceni, bo nadal nie wie do końca w czyje umysły wtłacza swoje słowa. 
No i oczywiście dziękuje serdecznie za cierpliwość i chęć czytania. Oby lektura była ci lekka i przyjemna!

2 komentarze:

  1. Zielony Zamieniacz Słów17 lutego 2013 11:45

    No dobra, chyba zdarzyło mi się zamienić z tobą kilka słów, to się chyba mogę wypowiedzieć, nie?
    Więc jak dla mnie, to piszesz tutaj szczere przemyślenia. Ciężko mi powiedzieć, czy się tu idealizujesz czy nie, bo ja sam idealizuję ciebie w pewien sposób, toteż ciężko się wypowiedzieć na ten temat. Ale z mojej perspektywy - w tych tekstach opisujesz faktycznie samą siebie. Jeśli w tych notkach następuje idealizacja, to idealizujesz nie samą siebie, a szermierkę. Ale to wynika zapewne z twojej pasji względem tego sportu i to widać, więc nie razi to w jakikolwiek sposób.
    No i do tej pory lektura mi była lekka i bardzo przyjemna. Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jak wyżej, rozmawiałam z Tobą i Cię polubiłam, chociaż pewnie do tej pory niewiele mnie pamiętasz. W każdym razie: masz bardzo ładny styl, naprawdę przyjemnie się Ciebie czyta, bo wierzę, że to co pojawia się na Twoim blogu jest cząstką Ciebie, jak każde nasze przemyślenia ;) Widać, że lubisz to co robisz i przelewasz w opisywanie tego dużo pasji.
    Byle tak dalej! Masz we mnie wierną czytelniczkę.

    OdpowiedzUsuń