niedziela, 13 stycznia 2013

Akceptacja

 Podczas niecałego roku oswoiłam się z treningami. Stały się częścią codzienności, a brak ich - powodem do niepokoju. Niedługo po moim powrocie od Owcy przerwano prowadzenie czegokolwiek. Trenerzy musieli odpocząć, załatwić swoje sprawy. Zniknęli. Co prawda, ćwiczący niezbyt się tym przejęli. Większość wróciła do swoich miast i cieszyła się wakacjami. Ja tymczasem zmagałam się z jedną z najcięższych prób jakie mogły przede mną stanąć. Przyjeżdżali rodzice, a ja, biedna Panna, musiałam ich przekonać że mam nadal wszystkie kończyny i jestem zdrowa, tak na ciele jak i na umyśle. Żadnych rasistowskich komentarzy, wściekłych spojrzeń i grożenia śmiercią. Zapewniam, było to o wiele gorsze od przedstawienia im Jeża. 
Może wyjdziemy na dwór i pokaże nam Panna co takiego robi na tych swoich treningach? Och, kochana rodzicielko, oczywiście. Przecież nie ma nic bardziej emocjonującego niż kilka ciosów wykonanych w powietrzu. Aż mam dreszcze gdy o tym myślę. Oglądanie podobnego popisu musi być niesamowite dla każdego laika. Miałam jednak być miła - poszliśmy. Całą szczęśliwą rodziną. Ojciec także. 
Nie mogli się doczekać, a ja nadal zastanawiałam się jak im zaimponować, pokazując że nie wydłubię sobie oka plastikowym mieczem. Niepotrzebnie się martwiłam. Za blokiem spotkali znajomego i odesłali mnie do domu, żeby móc spokojnie poplotkować. Drugiej szansy nie było. 
Walka o ich akceptację zakończyła się właśnie w tamtym momencie. Więcej nie zapytali o szermierkę, nie chcieli nic wiedzieć. Rodzicielka, która wcześniej wyraziła chęć przyjścia na jeden z naszych treningów (żeby popatrzeć, oczywiście) nagle zapomniała o swoim pomyśle. Było mi to na rękę, nie zaprzeczę, ale w głębi duszy byłam zawiedziona. 
Wspominam mojego wujka, którego synowie przez wiele lat trenowali aikido. Zawsze mówił o nich z wielką dumą, chwalił się ich progresem i osiągnięciami. Byli jego oczkiem w głowie, ku irytacji reszty rodziny. Bo para karzełków nie dała się pokonać w szkolnej bójce. Bo młodszy podbił komuś oko. Bo... Chciałam żeby moi rodzice także chwalili się moimi osiągnięciami. 
Nie. Ich córka ma mieć osiągnięcia naukowe, nie sportowe. Nieważne ile oczu podbiła, ile nosów złamała, komu nabiła siniaka. Ważne, że z tego czy innego egzaminu wyszła z najwyższym wynikiem. To nie są osiągnięcia naukowe, to żadne osiągnięcie zdać egzamin. Każdy to potrafi. Nadal nie napisałam żadnej szanującej się pracy, nie poprowadziłam wykładu, nie udzieliłam wywiadu. Jedyne co robię całkiem dobrze to dźganie ludzi. I przeżywanie życiowych telenoweli, oczywiście.
Nauczyłam się, że nie mogę im opowiadać o treningach, o trenerach, o ludziach których tam poznałam. Niewiele ich te tematy obchodziły. Zwykle zmieniali temat, a ja musiałam szukać innych powierników, którzy chętnie by posłuchali moich domyśleń na temat tego jak powstał któryś z moich bitewnych siniaków. 
Nie protestują gdy idę na trening, ale nie chcą o nich słuchać. To przynajmniej połowa sukcesu. 

Skoro rodzina odpadała, musiałam znaleźć kogoś innego kto by to zaakceptował. Wybór padł na mnie samą. 
Czemu nie Jeż? Przecież trenował, był w temacie i jego obowiązkiem powinno być przynajmniej nieme wsparcie. Jeż jednak był zbyt leniwy. Miał mi za złe pierwszeństwo szermierki nad nim. Wolał mówić o swoich grach, albo dzielić się linkami z Joe Monstera. Także na temat gier. Gdy pojawiało się nawiązanie do sparingu przez chwilę coś mamrotał, by po chwili zmienić temat. Bo przecież w Neuroshimie... 
Tymczasem ja prowadziłam ze sobą wewnętrzne debaty na temat kierunku ciosów, traktatów, technik i sekwencji, które wydawały mi się skuteczne. Wyobrażałam sobie mój pierwszy sparing jako pojedynczą wymianę ciosów, prawie jak w filmie. Co prawda, każdy przeciwnik w mojej wyobraźni nie miał wypracowanego odruchu obrony. Nie przyszło mi nawet na myśl, że chciałby uciekać przed atakami. Przecież na ćwiczeniach nikt nigdy nie cofał się jak szalony! Byłam pewna, że trzymają też miecz na tyle lekko bym bez problemu go zbiła. 
I taka niewinna, nieświadoma, marzyłam o moim pierwszym sparingu z którego oczywiście miałam wyjść bez szwanku. Po pięciu czystych ciosach zdjęłabym maskę, rozczesała włosy skrzące w słońcu niczym złoto (ach, jakież to patetyczne!), zarzuciła miecz na ramię i uśmiechnęłabym się promiennie. Wygrałam! Wcale nie było to takie trudne. 
Oczywiście do tej pory odmawiałam jakiegokolwiek sparingu, sama myśl stanięcia naprzeciw kogoś sprawiała, że zaczynałam panikować. Dopiero wakacyjna przerwa pozwoliła by myśl o walce dojrzała w mojej głowie. 
Byłam ciekawa. Niecierpliwa. 

Wrzesień przegnał słońce, zrobiło się za zimno na treningi na dworze. Nie było sali, a chęć przekonania się na własnej skórze, o tym ile prawdy było w moich wyobrażeniach, męczyła mnie niczym głodny kocur. 
Ostatecznie sięgnęłam po telefon. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz